„Dlaczego oni widzieli właśnie Slaytona? A może go żałują? Może mają mi za złe, że wrzuciłem Slaytona do morza zamiast spróbować pomóc mu? A przecież Slayton był na wpół martwy. Albo… e… głupstwa! Po prostu ludzie szaleją z nudów. Trzeba jak najprędzej dać im jakąś rozrywkę” — myślał Flores.
Wieczorem potajemnie zawezwał Bocca i prosił, by zaprowadził go na miejsce, w którym widzieli widmo. Lecz widmo nie zjawiło się ani tej, ani następnej nocy. Flores odzyskał humor.
— No, widzicie! Przecież mówiłem, że to jest złudzenie. Szkoda czasu na takie głupstwa! Proszę przyjść do mnie jutro na naradę. Musimy ułożyć plan ekspedycji. Nie zapomnijcie ubrać się w oficjalne mundury — jakoś dawno nie wkładaliście ich.
— Oszczędzam — odpowiedział Bocco dobrodusznie. — Takie bogactwo!
— Starczy nam do końca życia, Bocco!
Już pod wieczór „Napastnik” znalazł się w strefie wolnej od sargassów. A kiedy rankiem następnego dnia państwo Huttlingowie wyszli na pokład, ujrzeli, że dokoła statku rozpostarła się błękitna gładzizna oceanu, na której powierzchni widać było gdzieniegdzie niewielkie plamy sargassów.
— To dziwne, czyżbyśmy tak bardzo zboczyli na południe? — zapytał Huttling profesora Thompsona oglądającego jakąś małą rybkę, która wpadła w sieć.
— Płyniemy na samym skraju ciepłego prądu w miejscu, w którym on walczy z zimnym. Te zimne prądy właśnie odsunęły w bok część gronorostów. Jutro skręcimy na północ, w samą gęstwinę sargassów.
— Jaka dziwna ryba! — zawołała Vivian. — Popatrz, Regie.
Głowa ryby posiadała szeroką, niewielką tarczę owalnego kształtu, złożoną z płytek przypominających dachówki; dolna część ryby była ciemniejsza od górnej.
Thompson wpuścił ją ostrożnie do dużej miski z wodą. Przewróciła się natychmiast na grzbiet i przywarła tarczą do dna miski.
— Niech pan spróbuje podnieść ją — zaproponował Thompson.
Huttling wziął rybę za ogon i usiłował ją podnieść, lecz na próżno: ryba jak gdyby przyrosła do dna miski. Thompson roześmiał się.
— Widzi pan, jaka to jest dziwna ryba! To remora czyli podnawka. W starożytności krążyły o niej całe legendy, jakoby przylepiwszy się do podwodnej części statku mogła go rzekomo zatrzymać. Proszę popatrzeć. — I Thompson z wysiłkiem oderwał podnawkę od dna miski.
— Panie profesorze, na morzu widać całą gromadę żółwi — zameldował asystent Thompsona, Müller. — Czy pozwoli mi pan zapolować na nie przy pomocy tej małej rybki? Widziałem, jak to robią tubylcy w Afryce.
Thompson wyraził zgodę, a Müller umieścił na ogonie podnawki kółko połączone z mocną linką i wrzucił rybę do wody. W przezroczystej wodzie widać było wszystkie jej ruchy. Po kilku bezowocnych próbach uwolnienia się z więzi, podnawka podpłynęła do dużego żółwia, który spokojnie spał sobie na powierzchni oceanu. Podnawka przyssała się do tarczy brzusznej żółwia. Müller pociągnął linkę. Żółw zaczął rzucać się na wszystkie strony, lecz w żaden sposób nie mógł pozbyć się podnawki i wraz z nią znalazł się po minucie na pokładzie statku.
— Brawo! — zawołała Vivian klaszcząc w dłonie.
Na pokładzie zjawił się Simpkins. Dopiero co wstał i mrużył oczy przed słońcem. Pykając fajeczkę popatrzył obojętnie na żółwia i wycedził:
— Zupa żółwiowa to całkiem niezła rzecz. A co to za pijawka?
— To nie pijawka, tylko podnawka. A żółw, panie Simpkins, nie pójdzie do kuchni na zupę, lecz zasili nasze zbiory.
— Spójrzcie, jakie one są śliczne! — zawołała znów Vivian, wskazując na morze.
Nad falami latały ryby. Całymi gromadami wyskakiwały z wody i przelatywały w powietrzu po kilkadziesiąt metrów, używając do lotu przednich płetw przekształconych jak gdyby w skrzydła.
Pasażerowie statku zapatrzyli się na to widowisko.
— Dactylopterus, „latające ryby” — wyjaśnił profesor Thompson.
— Czy wszystkie ptaki pochodzą również z oceanu? — spytała Vivian.
— Ocean jest kolebką życia organicznego na ziemi. Widzi pani teraz latające ryby, lecz istnieją również takie, które chodzą po lądzie i nawet włażą na korzenie drzew. Są to przodkowie zwierząt ziemnowodnych i ptaków.
— Wszystko to jest bardzo ciekawe — odezwał się Simpkins obojętnym tonem — ale wydaje mi się, że wybraliśmy się nie tylko na poszukiwanie żółwi i podnawek, lecz również na Wyspę Zaginionych Okrętów. A tymczasem skręcamy coraz bardziej na południe i już opuściliśmy strefę sargassów. Wkrótce nastąpi okres deszczowy — i tak już dość często pada — więc kiedy zajmiemy się wyspą?
— Cierpliwości, Simpkins. Dziś zbaczamy na północ i z każdą godziną będzie pan bliżej swego celu.
Simpkins wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ech, ci panowie uczeni!” — i wsunąwszy ręce do kieszeni zaczął wpatrywać się w morze, spluwając za pokład.
— A tu mamy rekina! — zawołał z ożywieniem. Widocznie również na morzu interesowały go wyłącznie elementy przestępcze. — Oho, jaki wielki! Ale dlaczego jest biały?
— Tak, to ciekawy okaz — rzekł Thompson — typowy przedstawiciel Morza Sargassowego. Gronorosty nie przepuszczają światła słonecznego i tutejsze rekiny nie „opalają się” tak jak ich bracia, mieszkający na otwartych miejscach; skóra tutejszych rekinów pozbawiona została barwnika.
Rekin płynął obok statku. Miał Szybkie, energiczne i piękne ruchy.
Marynarze przygotowali już sznur i smarowali tłuszczem żelazny hak.
— Dlaczego rekin nie pożera tych małych rybek, które się kręcą koło niego? — spytała Vivian.
— Jest tam wśród nich rybapilot, nierozłączny towarzysz rekina.
Tymczasem zrzucono hak z przynętą. Pierwsza zauważyła ją rybapilot. Obwąchała przynętę i szybko popłynęła do rekina, usiłując zwrócić jego uwagę na zdobycz.
— Patrzcie ją, jaka prowokatorka! — przetłumaczył Simpkins całe wydarzenie na język praktyki kryminalnej.
Rekin odwrócił się, spostrzegł zdobycz i połknął chciwie hak.
— Niech to licho, przecież to była prawdziwa prowokacja ze strony rybypilota! — zawołał Simpkins.
Rekin szarpnął się i tak mocno pociągnął sznur, że dwaj marynarze upadli na pokład i statek przechylił się lekko. Rozpoczęła się walka. Marynarze to dawali luz, to znów skracali sznur, ciągnąc opadającego z sił drapieżcę. Upłynęła prawie godzina, zanim został wciągnięty na pokład. Zmęczony walką leżał jak martwy.
— Aha, wpadłeś ptaszku! — powiedział z triumfem Simpkins zbliżając się do niego.
— Założyłbym się — powiedział Huttling — że pan żałuje, iż rekin nie ma rąk.
— Dlaczego?
— Bo włożyłby pan na nie kajdanki.
— Jeszcze jedna podnawka! — zawołała zdumiona Vivian, ujrzawszy rybę, która przyssała się do brzucha rekina.
— Normalna rzecz — odparł Thompson. — One tak często robią i mają z tego potrójną korzyść: że tak powiem, bezpłatny przejazd, ochronę przed innymi drapieżcami, jaką daje rekin groźny dla wszystkich mieszkańców morza, i jakieś okruchy z obfitego stołu żarłocznych rekinów.
— Słowem, wszędzie jest to samo — zauważył Simpkins — koło dużych przestępców zawsze kręcą się złodziejaszki wykonujące drobne polecenia.
— Jeszcze trochę czasu, panie Simpkins, a napisze pan rozprawę naukową: „Świat przestępczy mieszkańców morza” — rzekł Huttling z uśmiechem.
Читать дальше