Mgła zasłoniła ląd. Statek płynął wolno. Od czasu do czasu rozlegał się głos syreny.
— Wilgotno jest, chodźmy na dół — rzekła Vivian i zeszła wraz z mężem do laboratorium biologicznego. Profesor Thompson i jego dwaj asystenci — Tamm i Müller — już zaczęli pracować.
Laboratorium mieściło się w dużym pokoju, miało wielkie kwadratowe okno w ścianie i dwa sześciokątne iluminatory w suficie. Pod lewą ścianą znajdowało się laboratorium fotograficzne, a pod prawą — chemiczne. Nad szerokimi stołami z szufladami jak w aptekach znajdowały się półki z książkami. Na ścianach w wolnych miejscach przymocowano różne ościenie, harpuny, półki i półeczki z buteleczkami i preparatami. Każdy centymetr przestrzeni był wykorzystany. Nawet u sufitu powieszono owalne puszki używane przez przyrodników i wagę sprężynową. Na środku laboratorium stał ogromny stół. Znajdowały się na nim mikroskopy, przyrządy służące do wykonywania preparatów, wypychania zwierząt i robienia zielników: skalpele, nożyce, pincety, prasy. Kilka taboretów z obrotowymi siedzeniami umocowano w ten sposób, że można było je przesuwać wzdłuż stołu. Thompson chodził wolno po laboratorium, bez pośpiechu przestawiał słoje, mrucząc coś pod nosem. Praca szła mu dobrze.
Wieczór minął w dość smętnym nastroju. W nocy huczenie syreny okrętowej nie pozwalało spać. Nad ranem wszystko ucichło i Vivian zasnęła mocnym, zdrowym snem.
Ranek był słoneczny, jasny. Poranną kawę pito na pokładzie pod płócienną osłoną. Ocean oddychał równo i rytmicznie ciemnoniebieskimi falami, świeże morskie powietrze działało orzeźwiająco. Vivian, zapomniawszy o nocnych lękach i wątpliwościach, powiedziała:
— Jak to dobrze, Reginaldzie, że wybraliśmy się w tę podróż.
— Jeszcze jak! — odpowiedział za Huttlinga Simpkins, który już zdjął opatrunki. — Będziemy mogli rozwiązać zagadkę Slaytona.
— I zagadki Morza Sargassowego — rzekł zamyślony profesor Thompson. — Panie Tamm, proszę przygotować czerparkę. Trzeba będzie zbadać dno.
Podczas gdy Tamm przygotowywał czerparkę do spuszczenia, Thompson ciągnął dalej:
— Morze jest wielopiętrowym budynkiem. Na każdym „piętrze” mieszkają inni lokatorzy, którzy nie wchodzą na górne i nie schodzą na dolne „piętra”.
— Tak się dzieje nie tylko w morzu — rzekł Simpkins. — I na lądzie mieszkaniec sutereny nie ma dostępu na pierwsze piętro…
— Chodzi o drobną różnicę — wtrącił się Müller do rozmowy — ludzie z sutereny mogliby mieszkać na pierwszym piętrze, ale dla mieszkańców morza byłoby to zgubne. Jeśli ryba głębokowodna przez nieostrożność wzniesie się ponad ustaloną granicę, pęknie, tak jak pęka kocioł parowy, gdy jego ściany nie wytrzymują ciśnienia wewnętrznego.
— Hm… a więc morscy lokatorzy pierwszego piętra mogą sobie spać spokojnie, bez obawy o napaść z dołu?
— Każde piętro ma swoich drapieżników.
Tamm spuścił dragę głębinową — prostokątną żelazną ramę z workiem z siatki. Do worka, jako balast, przymocowano kamienie.
— Na jaką głębokość spuszczamy? — zapytał Tamm rozwijając wraz z Müllerem linę.
— Sześćset metrów — odparł Thompson.
Kapitan wydał odpowiedni rozkaz.
— No, co też nam zesłał los?
Dwaj marynarze przyszli z pomocą asystentom profesora.
Ledwie draga ukazała się na powierzchni, gdy Tamm i Müller jednocześnie krzyknęli:
— Linofryna.
Wszyscy podbiegli, by obejrzeć morskiego potwora. Ryba składała się jak gdyby z ogromnej paszczy z wielkimi zębami, nie mniej potężnego workażołądka i ogona. Na podbródku potwora znajdowała się rozgałęziona przysadka (jak wyjaśnił Thompson, służąca za przynętę dla ryb), a na górnej szczęce coś w rodzaju trąby, grubszej w części środkowej.
— To jest narząd oświetlający, że tak powiem, własne oświetlenie elektryczne.
— Na co jest jej potrzebne oświetlenie? — zapytał Simipkins.
— Te ryby zamieszkują w takiej głębi, dokąd nie dociera promień słońca.
— Żyć w wiecznym mroku — też mi przyjemność! Po jakiego licha wybrały sobie takie kiepskie mieszkanie!
— Zdziwi się pan jeszcze więcej, kiedy powiem, że każdy centymetr kwadratowy powierzchni tych ryb jest poddany ciśnieniu kilkuset kilogramów. Ale one nawet nie spostrzegają tego i, niech mi pan wierzy, czują się doskonale.
— Spójrzcie, spójrzcie, gronorosty! — zawołała nagle Vivian podbiegając do balustrady.
Na modrej powierzchni oceanu widać było istotnie pojedyncze zaokrąglone krzaczki podobne do gron, zabarwione na kolor pomarańczowy i złocistooliwkowy.
Wszyscy ucieszyli się na widok gronorostów, jak gdyby spotkali starych znajomych.
Między 2 i 6 sierpnia statek znajdował się już w pobliżu Bermudów. 3 sierpnia płynęły jeszcze tylko pojedyncze krzaki gronorostów. Miały kształt owalny, lecz pod lekkim podmuchem wiatru południowego wyciągały się jak długie pasma. Huttling palił się do wypróbowania swoich urządzeń technicznych na gęstych gronorostach. Wreszcie 7 sierpnia ukazały się jednolite łąki tych roślin. Teraz już modra powierzchnia oceanu przebijała się tylko w postaci wysepek spośród oliwkowego dywanu.
— Oto ono — „zwarzone morze”, jak nazywali je starożytni Grecy — powiedział Thompson.
Podniecony Huttling obserwował, jak „Napastnik” daje sobie radę z gąszczem gronorostów. Ale niepotrzebnie się przejmował, statek prawie nie zwalniał biegu. Przecinał gronorosty, które rozstępowały się obnażając z obu stron statku długie, rozchodzące się modre wstęgi wody.
— Pańskie środki ostrożności były chyba niepotrzebne — rzekł profesor. — Gronorosty bynajmniej nie są tak niebezpieczne dla współczesnych statków. Sądzę, że twierdzenie, jakoby gronorosty były nie do przebycia, jest mocno przesadzone.
Thompson schwytał kilka gronorostów i zaczął je dokładnie oglądać. Vivian zrobiła to samo.
— Czy widzi pani białe łodygi? — wskazał Thompson. — Te już nie żyją. Gronorosty, uniesione przez wiatr i pochwycone przez prąd na Morzu Karaibskim, płyną na północ. Ich podróż od wybrzeży Florydy do Wysp Azorskich trwa pięć i pół miesiąca. W tym czasie nie tylko nie giną, lecz nawet zachowują zdolność owocowania. Niektóre dokonują podróży okrężnej, wracając do swej ojczyzny, na Morze Karaibskie, a potem odbywają następną podróż. Inne wpadają do środka tego koła i giną.
— A co to jest? To coś żywego! — zawołała zdumiona Vivian.
Thompson roześmiał się.
— To jest konik sargassowy, a to są rybki sargassowe, pterofryny — najciekawsi mieszkańcy Morza Sargassowego. Widzi pani, jak się przystosowały? Nie można ich odróżnić od gronorostów!
Istotnie, pterofryny zabarwione na kolor brunatny, z licznymi plamami, przypominały poszarpanym kształtem gronorosty Morza Sargassowego.
Po ucieczce łodzi podwodnej wydarzenia na Wyspie Zaginionych Okrętów potoczyły się zwykłym trybem. Kiedy Slayton trafiony kulą upadł, Flores stał chwilę w milczeniu nad leżącym, pokrwawionym gubernatorem, potem szarpnął nagle za rękę Maggie pochyloną nad Slaytonem i rzucił rozkazująco:
— Odejdź!
Maggie odeszła z płaczem, tuląc dziecko do piersi.
Flores ze złym błyskiem w oczach schylił się nad kapitanem.
Slayton był jego rywalem w sprawach sercowych i kariery osobistej. Flores miał z nim stare porachunki. Nasyciwszy się widokiem leżącego, konającego wroga podniósł go nagle i zepchnął do wody.
Читать дальше