Simpkins zbliżył się do rekina i nagle chwyciwszy podnawkę zaczął ją ciągnąć.
— Zobaczymy, czy się utrzymasz?
Rybka jakby przyrosła do brzucha rekina. Wówczas Simpkins szarpnął ją mocno. Rekin nieoczekiwanie zadrżał wielkim ciałem i uderzył Simpkinsa ogonem z taką siłą, że Simpkins wywinął w powietrzu koziołka, przeleciał przez burtę i wpadł do morza.
Profesor Thompson przerażony krzyknął do marynarzy:
— Natychmiast rzućcie mu linkę!
Huttlinga zdziwił ten niepokój i pośpiech uczonego. Simpkins był nieprzeciętnym pływakiem, a kąpiel w ciepłej, prawie gorącej wodzie nie groziła przeziębieniem.
Lecz Thompson obawiał się czegoś innego. Wiedział, że rekiny najczęściej pływają stadami. Tam gdzie ukazał się jeden, mogą się za chwilę znaleźć inne.
Jego obawy były całkowicie uzasadnione. Nie wiadomo skąd, ukazały się nagle liczne rekiny. Zbliżały się szybko do Simpkinsa, który jeszcze ich nie widział. W tym czasie statek oddalił się od niego o kilka metrów.
— Prędzej, Simpkins, prędzej! — wołano z pokładu.
Kapitan kazał zatrzymać maszyny, a marynarze nie czekając na dalsze rozkazy, w gorączkowym pośpiechu spuścili szalupę na wodę.
— Czego się denerwujecie? Przecież ja pływam jak worek! — zawołał Simpkins, który nie zdawał sobie jeszcze sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa. Lecz widząc spojrzenia skierowane gdzieś poza niego, na morze, rozejrzał się dokoła, ścierpł ze strachu i zaczął rozpaczliwie pracować rękami i nogami. Ale przemoczona odzież krępowała bardzo swobodę ruchów.
Kiedy szalupa z trzema marynarzami podpłynęła do Simpkinsa, rekiny znajdowały się tuż obok detektywa. Jeden dał nurka pod Simpkinsa, przewrócił się na grzbiet i rozwarł szeroką paszczę wypełnioną kilkoma rzędami zębów, lecz jeden z marynarzy wsadził w nią wiosło, które rozleciało się na kawałki. I to uratowało Simpkinsa. Inny marynarz pomógł mu wleźć do szalupy.
Rozwścieczone drapieżniki, widząc, że zdobycz wyśliznęła się im, zaatakowały szalupę, próbując ją przewrócić. Niewiele już do tego brakowało. Szalupa kręciła się, przechylała, nabierając wody. Marynarz bronił się kawałkiem wiosła, dwaj inni wiosłowali zaciekle. Wreszcie z wielkim trudem przybili do burty i weszli na pokład „Napastnika”.
Wszyscy odetchnęli z ulgą.
Simpkins ciężko dyszał. Spływała z niego woda tworząc kałuże na pokładzie.
— Dziękuję panom — odezwał się w końcu. — Pójdę się przebrać. — I omijając z daleka rekina, leżącego na pokładzie, człapiąc mokrymi butami zszedł do kajuty.
Kolekcja naukowa Thompsona wzrastała szybko. Iglicznie i koniki morskie, rybki sargassowe, latające ryby, jeżówki, rogacze, kraby, krewetki, mięczaki, zgrabne hydropolipy, kładokoryny i sprzągle w postaci preparatów w słojach ze spirytusem zapełniały laboratorium i sąsiednie kajuty.
„Napastnik” zawrócił na północ i popłynął przez gęsty dywan z gronorostów.
Nie bacząc na częste deszcze Thompson niezmordowanie zajęty był badaniem Morza Sargassowego. Huttling pomagał mu w pracy i w ten sposób czas mijał niepostrzeżenie. Wieczorami, po obiedzie siadali w wygodnie urządzonej kajucie i słuchali ciekawych opowieści Thompsona o mieszkańcach morza — dziwnym, niezwykłym świecie, tak niepodobnym do znanego im świata nadwodnego.
Tylko jeden Simpkins nudził się i był nieszczęśliwy. Jego organizm przywykł do stałego ruchu. Nerwowe podniecenie towarzyszące ryzykownym akcjom potrzebne mu było jak narkotyk. A w tych spokojnych warunkach czuł się chory. Ziewał, włóczył się po statku i przeszkadzał wszystkim — od kapitana do palacza; wciąż gderał, palił fajkę i wzgardliwie spluwał w morze.
Nastały pochmurne, szare dni. Czasami mgła spowijała wszystko białą zasłoną. W tej części oceanu nie groziło niebezpieczeństwo zderzenia z innym statkiem i dlatego „Napastnik” płynął nie zatrzymując się; czasami tylko, na wszelki wypadek, wyła syrena i jej głos rozlegający się wśród wielkiej ciszy wywoływał dreszcz w podróżnikach.
— Gdzie ta wyspa przepadła! — zrzędził Simpkins.
Istotnie, wydawało się, że Wyspa Zaginionych Okrętów została zmyta z powierzchni oceanu. Według wszelkich obliczeń powinna była znajdować się w tych okolicach.
„Napastnik” kręcił się w samym środku Morza Sargassowego, zmieniając kierunek, lecz wyspy nie było widać.
Mijał dzień za dniem, a dokoła było wciąż to samo szare niebo, brunatna powierzchnia sargassów, nieprzenikniona dal we mgle.
Już nie tylko Simpkins, lecz nawet Huttlingowie zaczęli się niepokoić, czy uda im się odnaleźć wyspę, nie oznaczoną na żadnej mapie.
Pewnego wieczoru zebrali się wszyscy, by omówić sytuację. Kapitan wzruszał ramionami:
— Co ja mogę poradzić! Szukamy jak ślepcy. Możemy pływać w ten sposób cały rok bez wyniku. Nasza podróż przeciąga się. Załoga jest niezadowolona. „W tym błocie można tylko łowić żaby” — gderają marynarze.
— Co pan proponuje? — spytał Huttling.
Kapitan znów wzruszył ramionami.
— Proponuję zakończyć bezcelowe poszukiwania i wrócić.
Huttling zamyślił się.
— A pańskie zdanie, profesorze?
Thompson rozłożył ręce.
— Co ja mogę powiedzieć? Każdy dzień pływania wzbogaca naukę. Ale jeśli wszyscy zdecydują, że należy wrócić, to ja oczywiście nie będę się sprzeciwiać.
— Ładnie pan broni interesów nauki! — wybuchnął Simpkins. Okazało się nagle, że to on jest najgorliwszym obrońcą nauki, po to tylko zresztą, by kontynuować poszukiwania wyspy. — Niech pan protestuje, żąda, nalega! A pan, kapitanie. Pan też jest dobry! „Bezcelowe błądzenie! Nie znajdziemy!” A czy pan wie, w jakich stronach pływamy? Może przez to samo miejsce przepływał Kolumb! I marynarze też gderali. A sądzi pan, że Kolumbowi łatwiej było odkryć Amerykę albo drogę do Indii? Wszyscy byli wówczas przekonani, że żadnej Ameryki nie ma i że statek może dotrzeć do końca świata i spaść diabłu na rogi. Lecz Kolumb nie przestraszył się i znalazł! I my znajdziemy!
Aczkolwiek ta oracja brzmiała komicznie w ustach Simpkinsa, to jego nieoczekiwane krasomówstwo wywołało pewne wrażenie i kapitan stropiony nieco, odpowiedział:
— Tak, lecz Kolumb jednak szedł w jednym kierunku, miał swoje kupieckie obliczenia i one go nie zawiodły, chociaż znalazł nie tylko to, czego szukał, a my po prostu kręcimy się w jednym miejscu. Jeśli pan będzie łaskaw i wskaże mi dokładny kierunek, to nie będę się kręcić — zakończył nieco urażonym tonem.
— Ja nic się nie znam na żegludze. Ale co się tyczy poszukiwań, to orientuję się trochę — odpowiedział Simpkins. — Każdy zawód stwarza swoje nawyki, wpływa na specjalny sposób myślenia. Dużo myślałem o tym, jak znaleźć wyspę i zdaje się, że wymyśliłem. Jest to również daleka droga, lecz doprowadzi nas prędzej do celu. Niech pan powie, panie Huttling, w jaki sposób znaleźliśmy się pierwszy raz na wyspie?
— Wybuchła burza, parowiec doznał awarii. Przecież sam pan wie o tym.
— A co było dalej?
— Okazało się, że śruba i ster zostały złamane i poniósł nas prąd.
— Otóż to właśnie! Śruba i ster zostały złamane i poniósł nas prąd. A może my sami złamiemy ster i śrubę? — zapytał Simpkins.
Vivian i wszyscy zebrani z nieukrywanym zaniepokojeniem popatrzyli na Simpkinsa.
Detektyw spostrzegł to i roześmiał się.
— Nie bójcie się, jeszcze nie zwariowałem. O sterze i śrubie powiedziałem w przenośni. Zatrzymajmy maszynę, nie ruszajmy steru i obserwujmy prąd. Oto moja propozycja. Przecież jakiś prąd poniósł nas na wyspę, prawda?
Читать дальше