Charles Sub-Lunar,
Religie setek światów
Dom leżał na łóżku, czytając długi i nieskładny list od siostry. Była zadowolona, że czuje się lepiej, życie na Laoth było nawet przyjemne, miała lecieć z oficjalną wizytą na Ziemię, pierwszy raz w życiu widziała śnieg (przysłała mu chłodzony pojemnik z paroma płatkami), a Ptarmigan wybudował jej ogród, który Dom naprawdę powinien obejrzeć…
Do pokoju wsunął się cicho, na dobrze naoliwionych stopach, Isaac.
— I co?
— Wszędzie kupa wartowników, szefie, a po tej śmierdzącej żabie nie…
— Zaczynasz być rasistą na tle kształtu.
— Przepraszam, szefie, ale to jest żaba! Kucharz mówi, że przeniósł się do buruku.
Dom zapiął sandały antygrawitacyjne.
— W takim razie odszukamy go — zdecydował. — Tylko on w okolicy wie więcej niż trzy słowa o jokerach. A mnie się zdaje, że będziemy szukać świata jokerów.
Isaac skinął głową w milczeniu.
— Nie zapytasz dlaczego? — zdziwił się Dom.
— Poczekam, aż szef sam powie.
— To ci powiem od razu: wygląda na to, że muszę w końcu wypełnić proroctwo obliczeniowe ojca. Ostatnio coś mi nie wychodziło. A po drodze chcę się dowiedzieć kilku rzeczy… wiesz o trzeciej próbie zabicia mnie?
— Owszem, o wszystkich innych też. Dom przestał upychać rzeczy do sakwy i spytał wolno:
— Ilu innych?
— Razem siedem. W szpitalu było zatrute jedzenie, meteoryt omal nie trafił w elektrownię, maszynę, która szefa przewoziła, atakowano dwa razy, i była jeszcze jedna czarna dziura w szpitalu, gdy szef był jeszcze w zbiorniku.
— I żadna się nie powiodła…
— Tylko dzięki dużej dozie szczęścia: jedzenie załatwiło paru kucharzy, meteoryt…
— Dziwne te zamachy i mało skuteczne… — Dom zastanowił się i dołożył do bagażu różowy sześcian od Hrsh-Hgna oraz mnemomiecz od Korodore'a. — Nie jestem tu bezpieczny, to jedno jest pewne. I najlepiej będzie, jak się zaraz wyniesiemy póki ciemno!
— Tylko niech szef nie lata, bo się szef usmaży: Samhedi wszędzie wzdłuż ścian i sufitów ustawił ekrany siłowe. Możemy spróbować na piechotę, ale musi mi szef kazać użyć niezbędnej siły.
— Użyj.
— Pełnym zdaniem, bo to idzie do mojej pamięci.
Nie można rozebrać robota za wykonywanie rozkazów: Jedenaste Prawo Robotyki, klauzula C z poprawką.
— Wydostań mnie stąd, używając niezbędnego do tego minimum siły — wyrecytował Dom.
Robot podszedł do drzwi i zawołał stojącego na korytarzu strażnika. A potem palnął go w czubek głowy.
— Idealnie — ocenił własne rękodzieło. — Akurat żeby ogłuszyć, za mało, żeby rozbić. W drogę, szefie.
Buruku było dzielnicą zbudowaną na przedmieściu, gdzie suchy ląd opadał już w stronę bagna. Wyglądało niczym pole wielkich grzybów, przykryte wielką szarą kopułą. Każdy grzyb był chatą uplecioną z trzcin, przy czym niektóre były naprawdę imponującej wielkości. Kopułę tworzyło słabe pole siłowe, utrzymujące wewnątrz wilgotne i nieruchome powietrze, polaryzowało też światło, dzięki czemu wszystko pod nią było pogrążone w półmroku i wyglądało podziemnie. Powietrze było lepkie, duszne i śmierdziało rozkładem — Dom miał nieodparte wrażenie, że jeśli głęboko odetchnie, coś zacznie mu rosnąć w płucach. Było to miejsce, które dziesięć tysięcy phnobów nazywało domem.
Im bliżej centrum, tym chaty stały ciaśniej, przetykane alejkami i wieżami o niepokojąco organicznym wyglądzie. Pomimo iż było dobrze po północy, sklepy wciąż były otwarte, sprzedawano w większości niedosuszone grzyby, ryby i używane sześciany. Z większości chat dochodziły strzępy nawiedzonej muzyki chlong, ulice zaś pełne były phnobów.
W otoczeniu ludzi phnob wygląda obrzydliwie albo rozczulająco, poczynając od wyłupiastych oczu aż po plaskanie mokrych stóp po podłodze. Tu poruszali się jak pewne siebie i budzące obawę duchy. Większość samców alfa uzbrojona była w długie obosieczne sztylety, a każdy gość mający uprzedzenia rasowe na tle kształtu kończył, wędrując plecami wzdłuż solidnej ściany.
W pewnej chwili minęła ich wyjątkowo śmierdząca ciężarówka o plecionym nadwoziu — smród wywoływał ceramiczny silnik napędzany rybim olejem. Powietrze gęste było od syków, którymi charakteryzował się język mieszkańców osady, ale Domowi to nie przeszkadzało: zawsze podobało mu się w buruku, pewnie dlatego że styl życia phnobów całkowicie różnił się od starannie pozorowanego ubóstwa sadhimistycznej rodziny panującej.
Hrsh-Hgna znalazł w dużej fasca, zajętego grą w tstame. Phnob zauważył ich, powitał gestem i kazał czekać. Dom siadł na kamiennym siedzisku i cierpliwie czekał. Przeciwnikiem Hrsh-Hgna był młody samiec alfa, który przyjrzał się Domowi bez zainteresowania i wrócił do gry. Jak należało się spodziewać po publicznym zestawie, figury były prymitywne i miały problemy z koordynacją, choć gracze poruszali nimi po planszy z niespodziewaną gracją.
Czerwone okopały się w narożniku, białe spróbowały tej taktyki, ale przerwały kopanie okopu i pionki skuliły się koło czerwonego rycerza, który im przeszkadzał. Ledwie Dom siadł wygodnie, czerwony szaman zbił mitrapiką białego księgowego i w zamieszaniu zdołał przepchnąć kilka pionków przez krzyżowy ogień wież. Biały król spróbował ucieczki, ale padł pod samobójczym atakiem białego piona.
Przeciwnik Hrsh-Hgna zdjął hełm i z lekką niechęcią pogratulował mu zwycięstwa, nim odszedł, a raczej odskoczył od planszy.
— Chcę, żebyś mi pomógł odszukać świat jokerów — odezwał się Dom i wyjaśnił, o co chodzi.
Phnob słuchał go uprzejmie. W końcu rzekł:
— Chciałbym sssię dowiedzieć, jak przeżyłeśśś czarną dziurę, która zabiła Korodore'a.
— I Iga.
— Jego nie. — Sięgnął do stojącej obok wiklinowej klatki i wyciągnął z niej Iga. — Znalazłem go w krzakach na ssskraju trawnika. Był wssstrząśśśnięty. Jakośśś zdążył zessskoczyć z ciebie.
— I zaopiekowałeś się nim. To zaskakujące.
— Nikt inny nie chciał, a poławiacze są przesądni: mówią, że to dusze ich martwych towarzyszy. Ig wdrapał się na Doma i owinął wokół jego szyi.
— Polecisz ze mną? To jest z nami?
— Tak. Sądzę, że przyjmę bater.
— Co to właściwie znaczy?
— Odnosi się do processsu, który wy, ludzie, jesssteśśście uprzejmi nazywać losssem. Gdzie chcesz zacząć? Nie patrz na mnie tak tępo, jeśśśli łaska.
— Rozumiem, że tak zareagowałeś, jeśli chodzi o zakres moich obowiązków jako przewodniczącego, wiedząc, że nim nie zostanę, ale jeśli dobrze pamiętam, to o jokerach zawsze miałeś sporo do powiedzenia — prychnął Dom.
Phnob uśmiechnął się i odwrócił do planszy. Postacie wstały, ustawiły się w dwa rządki i pomaszerowały w dół schodami, które pojawiły się w jednym z neutralnych pól. Następnie wyłączył hełm, zdjął go i powiedział, spoglądając wymownie na robota:
— Jako zwykła żaba proponuję, żebyśśś zaczął od tego, co głosssi proroctwo obliczeniowe, a jako osssoba mająca pewną reputację dotyczącą znajomości jokerów i amator rachunku prawdopodobieństwa jessstem zaintrygowany. Powiedz mi, czy robisz to dlatego, że sssądzisz, iż to zrobiłeśśś, czy też wydarzy sssię to, bo robisz to, co obliczone w proroctwie?
; — Nie wiem, ale wiem, gdzie jest statek…
— Panie przewodniczący!
Niskie, choć obszerne pomieszczenie stało się nagle ciche, jakby ktoś wyłączył dźwięk, pozostawiając ten rodzaj ciszy, która wymownie wisi w powietrzu niczym mgła. Gracze nie poruszyli się, choć sprężyli. Trio muzyków umilkło, a Ig prychnął.
Читать дальше