Gdy maszyna pochłonięta była swymi tajemniczymi czynnościami, skoczyła i chwyciła przedmiot z szuflady. Był wielkości jajka, z jednego końca wystawały setki bolców, zaś w środku miał filigranowe druciki, rurki i siatki.
Podobne rzeczy widziała kiedyś w muzeum. Lampa elektronowa. Coś w rodzaju prawnuka układu scalonego. Lampa skonstruowana przez kogoś, kto nigdy nie wynalazł tranzystora i kto musiał wkładać coraz więcej wysiłku w udoskonalanie istniejącej techniki.
Skojarzyło jej się to z komputerami Ehftów. Nigdy nie doszli do poziomu elektroniki, lecz potrzebowali ich dla swych skomplikowanych organizacji religijno-bankowych. Tamtejszy komputer składał się z tysiąca doskonale przeszkolonych Ehftów, z których każdy zajmował się wąskim wycinkiem matematyki. I to działało.
Ale prędzej kaktus wyrośnie jej na dłoni, niż uwierzy, że płaską Ziemię zbudowały istoty znające jedynie technikę lamp elektronowych.
Ramię wysunęło się ze ściany. Robot podniósł pokrywę i wstawił na miejsce z zaskakującą szybkością. Zanim się spostrzegła, z turkotem szedł już w głąb tunelu. Ponieważ poruszał się z prędkością piechura, podążyła za nim.
Przeżyje. Gdyby chcieli ją zabić, już by to zrobili. Będzie żyć, pod warunkiem że nie da za to głowy.
Raz minęli sześcienny automat majstrujący jakimś narzędziem w odsłoniętym układzie. Mogła to być lutownica i obwód drukowany, ale nie zatrzymała się, by sprawdzić.
Jakiś czas później dotarli do niszy w ścianie, kształtem jakby dopasowanej do konturów robota. Z tyłu znajdowało się gniazdko. Wielkolud z przesadną ostrożnością wlazł do środka, znieruchomiał i przestał szumieć. Najwyraźniej mechanik poszedł spać.
Zastanowiła się nad sytuacją. Tunele sprawiały wrażenie nieskończonych. Mogłaby kręcić się w kółko przez wiele dni, po czym umarłaby. Ale istniała alternatywa.
Wróciła do tunelu i znalazła maszynę lutującą. Wyrwanie jednego z ramion było trudne, ale udało się. Potem zaczęła tłuc nim automat tak długo, aż przestał dawać znaki życia. Na dokładkę wcisnęła wysięgnik w odsłonięty obwód, który sypnął iskrami.
Zaczęła czekać.
Kiedy po kilku minutach pojawił się półkolisty robot naprawczy, przewróciła go na grzbiet. Zamruczał z wyrzutem.
Następny miał kształt gruszki. Kropla z wieloma wypustkami jadąca wzdłuż szyny pod sufitem. Kin usiłowała strącić ją kawałkiem automatu, ale ta wycofała się pośpiesznie.
Przynajmniej odczuli jej obecność. Ktoś musi zreperować roboty reperujące roboty reperujące roboty. To tylko kwestia czasu.
Mijały godziny. Wreszcie przybyła czołgopodobna machina. Była nieco powyginana, niektóre wysięgniki miała powykręcane, brakowało kilku pokryw. Jeśli to był naczelny naprawiacz, pomyślała Kin, sam czas mógł doprowadzić go do tak opłakanego stanu.
Z drugiej strony fakt, że na pancerzu siedział Marco z garściami drutów w każdej dłoni, mógł mieć z tym coś wspólnego.
* * *
— Może tu nie ma żadnych urządzeń potrafiących zająć się ludźmi — zasugerowała Kin.
Marco mruknął niewyraźnie, nie odrywając się od pracy. Z wnętrzności robota konstruował coś dziwacznego, pomagając sobie naprawczą półkulą jako młotkiem.
— Muszą być — odparł. — Ten świat na pewno jest wypchany przejściami, szybami wentylacyjnymi i energetycznymi. Ludzie wlezą we wszystko i wszędzie. A poza tym nie zapominaj, że zostaliśmy tu sprowadzeni. To ciągłe ignorowanie naszej obecności jest wręcz nieuprzejme.
Wstał.
— Idziemy?
— Dokąd?
— Gdzie tylko są jakieś delikatne obwody. To — pomachał wyrwaną kończyną — jest pokryte izolacją. Idealne do spięć.
— A to drugie? — spytała z niepokojem w głosie.
Poszarpane wysięgniki zostały połączone w pokraczną lecz niebezpieczną klingę. Marco zważył ją w dłoni.
— Hm? Jasne, że broń.
— Spodziewasz się agresywnych robotów? — spytała zimno.
Był na tyle uczciwy, by nie spojrzeć jej w oczy.
— To dla Srebrnej — powiedział chrapliwie. — Myślisz, że znalazła coś do jedzenia? A może masz lepsze pomysły?
Poszedł wzdłuż bocznego korytarza i zawołał przez ramię.
— Tak czy siak, tunele są oświetlone. Roboty nie potrzebują świateł.
Wzruszyła ramionami. Może lutownicze potrzebują.
Choć drobne zniszczenie oświetlenia też mogło być sensownym sposobem zwrócenia na siebie uwagi. Tyle że Marco sprawiał wrażenie gotowego unicestwić cały dysk.
Z oddalenia ujrzała, jak uderza w kable. Nie było to jednak działanie mające na celu zwrócenie uwagi. Raczę pojedynek Marco kontra Wszechświat.
Co się teraz działo na powierzchni? Plaga much? Deszcz żab? Wysychanie mórz? Wymieranie ptaków dodo?
Pognała co sił. Marco otoczony dymem, tłukący solidny kawał wielkiego obwodu, wyglądał strasznie. Robił to tak zapamiętale, że przestraszyła się, iż oszalał. Albo przynajmniej wyszła na jaw cała natura Kunga.
Stanęła jak wryta, gdy ostrze przeleciało o kilka centymetrów od jej gardła.
— Chcą się bawić? — wycharczał. — Obserwować nasze reakcje? Pokażę im!
Grzmotnął żelastwem niczym maczugą. Obwód eksplodował.
— Ja im dokopię!
Kin odsunęła się, z oczami utkwionymi w ostrzu klingi. Jakiś ruch na prawo od chmury dymu przyciągnął jej uwagę. Marco zauważył ów wyraz twarzy i zawahał o ułamek sekundy za długo.
Srebrna skoczyła. Kung zrobił unik przed wiosłowatym ramionami, mogącymi zgruchotać kości, po czym zaczął okładać głowę napastnika trzema rękami naraz. Wrzasnęła i uniosła jedną stopę z wysuniętymi szponami, chcąc wyrwać mu wnętrzności. Te jednak znów zniknęły jej z oczu, razem z właścicielem. Kiedy rzucała się po podłodze, próbując dosięgnąć siedzącego na jej karku diabła, Kin dostrzegła, jak ten robi zamach dzidą.
Ostrze zakręciło płynnie, przecięło gorące powietrze niczym kosa śmierci i utkwiło głęboko w kablu energetycznym.
Rozległo się jakby buczenie szarańczy. Walczący zamarli, Srebrna wyglądała jak wielka, futrzasta piłka ze sterczącym włosami.
Kin podpełzła do przeciwdyskowej broni Marco i z całej siły wybiła wibrującą dzidę. Gdy ta odskoczyła, dwoje Obcych upadło.
Obcy, pomyślała. Nazwałam ich obcymi. A pieprzyć to. Uklękła i sprawdziła, czy żyją. W piersi Srebrnej coś się poruszało, ale gdzie były serca Marco nie miała pojęcia.
Światła ponad jej głową przygasły, pozostała słaba, pomarańczowa poświata. Za plecami usłyszała stukot dziwnych kroków. Wciąż w przysiadzie, odwróciła się i ujrzała wysoką postać.
Jedyne, co w pierwszej chwili potrafiła rozpoznać, to lecące ku sobie ostrze. Instynktownie uniosła do góry rękę, w której nadal tkwiła maczuga Marco. Kosa trzasnęła w nią mocno i rozleciała na kawałki.
Roześmiała się. Sylwetka przed nią była szkieletem w czarnym szlafroku, który krzywił się ze zdumienia na widok drewnianej rękojeści pozbawionej ostrza. Kogo Oni próbowali przestraszyć?
Trzonek kosy w białych łapach Śmierci zafalował. To w co się zmienił, przynajmniej pasowało do wieku ludobójstwa. Nawet miała czas, by się zastanowić, skąd wzięli wzór. Były tam dwa rzędy drgających zębów i silniczek.
Elektryczna piła. Sama używała takich przy oczyszczaniu nowych planet.
Śmierć postąpiła krok do przodu. Gdyby zrobiła wypad i pchnęła, Kin byłaby martwa, ale trudno jest pozbyć się odwiecznych przyzwyczajeń. Zamiast tego zamachnęła się jak kosą i Kin zdążyła zanurkować pod ostrzem. Usłyszała zgrzyt zębów po podłodze. Zajrzała w puste oczodoły i z trudem zadała cios kolanem. Bez sensu. Jedynie rozbolała ją rzepka. Przecież śmierć nie ma jaj.
Читать дальше