— A ty — stwierdził krzywiąc się — ofiarujesz mi pełnię pomocy i zrozumienia. — Nie drażnij starej kobiety, Verge. Daję ci tyle, na ile zasługujesz. Jesteś w prawdziwych kłopotach, prawda? Przez ten eksperyment?
— Wolałbym, żebyś wiecznie do niego nie wracała. Jestem naukowcem, cała ta sprawa dotyczy wyłącznie mnie i na razie…
Zamknął usta z wyraźnie słyszalnym trzaskiem i skrzyżował dłonie na piersiach. Kompletne wariactwo! Limfocyty, które sobie wszczepił, ponad wszelką wątpliwość zginęły albo właśnie umierały. Zmienił je w warunkach laboratoryjnych, najprawdopodobniej otrzymały cały zestaw histokompatybilnych antygenów i już przed kilkoma tygodniami zostały zaatakowane i zniszczone przez swych niezmienionych kuzynów. Każde inne przypuszczenie było po prostu nierozsądne. A w nocy… cóż, miał po prostu skomplikowaną reakcję alergiczną. Dlaczego, spośród wszystkich ludzi, właśnie z matką mówił o możliwości…
— Verge…
— Było mi bardzo miło, April, ale chyba muszę już wracać.
— Ile czasu ci jeszcze zostało? Stał i patrzył na nią wstrząśnięty.
— Ja nie umieram, mamo.
— Przez całe swe życie mój syn pracował dla jednej, wielkiej chwili. Wygląda na to, że właśnie nadeszła.
— To cholerne szaleństwo!
— Odpowiem ci tym, co sam mi powiedziałeś. Nie jestem geniuszem, synku, ale i nie jestem durna jak ściana. Powiedziałeś, że stworzyłeś inteligentne zarazki i zaraz ci coś wyjaśnię… Każdy, kto kiedyś odkażał toaletę albo czyścił kubełek, do którego wyrzuca się zużyte pieluchy, umrze z przerażenia na myśl o inteligentnych zarazkach. Co będzie, kiedy zaczną się bronić? No, wytłumacz to swojej starej matce!
Na to nie miał już odpowiedzi. Nie był nawet pewien, o czym właściwie rozmawiają, nic tu nie miało sensu. Ale czuł, jak coś ściska mu żołądek.
Odprawiał już wcześniej podobny rytuał. Wpadał w kłopoty i niepewny, przerażony przyjeżdżał do matki nie bardzo nawet wiedząc, na czym polegają jego problemy. A April, z niesamowitą wręcz skutecznością, przechodziła jakby na wyższy poziom rozumowania, nazywała po imieniu to, co go gnębiło i rozkładała przed nim tak, że nie sposób było nic ominąć. Nie mógł jej za to pokochać, ale była mu niezbędna.
Wstał i sięgnął, by pogłaskać jej dłoń. Odwróciła się i mocno chwyciła go za rękę.
— Jedziesz już? — Tak.
— Ile czasu nam zostało, Vergil?
— Co?
Nic nie rozumiał, ale oczy wypełniły mu się nagle łzami. Drżał.
— Wróć do mnie, jeśli tylko będziesz mógł.
Złapał walizkę, którą spakował w nocy i przerażony pobiegł po schodach do samochodu. Wrzucił ją do bagażnika, okrążył volvo, uderzył kolanem w tylny zderzak, poczuł ból, który zaraz znikł. Usiadł na wysokim, rajdowym siedzeniu, włączył silnik.
Matka stała na progu, jedwabie powiewały w słabym, porannym wietrze. Odjeżdżając, Vergil pomachał jej przez okno. Normalka. Każdy macha matce na pożegnanie. Jedź już!
Jedź wiedząc, że twój ojciec nigdy nie istniał, a matka jest czarownicą. Więc kim ty jesteś?
Potrząsał głową, aż zaczęło mu szumieć w uszach. Jakimś cudem prowadził prosto. Na grzbiecie lewej dłoni widział białą linię jak cienka nitka przylepiona mocnym klejem.
Nietypowa dla kalifornijskiego lata burza właśnie się kończyła. Na niebie wisiały chmury, ochłodziło się, okna sypialni plamiły krople deszczu. Nawet morze, choć oddalone o cztery przecznice, dawało o sobie znać; w mieszkaniu słychać było głuchy huk i szum przewalających się fal.
Vergil siedział przy komputerze z dłonią opartą o klawiaturę i wiszącym nad klawiszem palcem. Na monitorze obracała się skręcona molekuła DNA otoczona mgłą białek. Powstające na krótko przerwy w fosforanowo-cukrowym kręgosłupie jej podwójnej spirali oznaczały błyskawiczne penetracje enzymów, rozkładających molekułę do transkrypcji. U dołu ekranu przesuwały się oznaczone kodem kolumny liczb. Vergil patrzył na nie dość nieuważnie.
Będzie musiał wkrótce z kimś pogadać, z kimś oprócz matki i, oczywiście, oprócz Candice, która wprowadziła się do niego tydzień po powrocie z Livermore. Wyraźnie zamierzała zostać na dłużej, gotowała i sprzątała mu mieszkanie.
Czasami chodzili razem na zakupy i sprawiało im to przyjemność. Bardzo lubiła kupować mu lepsze ubrania, a on godził się, choć uszczuplało to jego i tak już niewielkie oszczędności.
Kiedy pytała go o coś, co się jej nie podobało, coraz częściej i coraz dłużej zwlekał z odpowiedzią. Zastanawiała się, dlaczego nalega, by kochali się po ciemku.
Chciała chodzić na plażę, ale Vergil był temu przeciwny.
Martwiła się, że Vergil za dużo czasu spędza pod nowymi lampami kwarcowymi.
— Verge? — Candice stanęła w drzwiach sypialni, ubrana w szlafrok frotte ozdobiony wzorem z róż.
— Nie nazywaj mnie tak. Tak mnie nazywa matka.
— Przepraszam. Mieliśmy pojechać do zoo, pamiętasz? Vergil podniósł palec do ust i zaczął obgryzać paznokieć. Chyba jej nawet nie słyszał.
— Vergil?
— Nie najlepiej się czuję.
— Nie wychodzisz z domu. To dlatego.
— Przecież czuję się zupełnie dobrze — powiedział obracając krzesło. Patrzył na nią niczego nie tłumacząc.
— Nie rozumiem. Wskazał na ekran.
— Nie pozwalałaś mi nigdy wyjaśnić…
— Zachowujesz się jak wariat i tego właśnie nie rozumiem. — Usta Candice drżały.
— To więcej, niż mogłem przypuszczać.
— O co ci chodzi, Vergil?
— O powiązania. O kombinacje. O moc.
— Proszę cię, mów z sensem!
— Jestem w pułapce. Zwabiony, lecz nie porzucony.
— Ja cię przecież nie wabiłam…
— Nie ty, słoneczko — odparł myśląc o czymś innym. — Nie ty. Candice podeszła do biurka z wahaniem, jakby komputer mógł ją ugryźć. Oczy miała wilgotne, ssała dolną wargę.
— Kochanie?
Vergil spisał szybko kilka pulsujących na ekranie liczb.
— Hm?
— Czy ty zrobiłeś coś w pracy? Nim odszedłeś? Nim się spotkaliśmy?
Obrócił głowę i spojrzał na nią tępo.
— Jak z komputerami? Wściekłeś się i spieprzyłeś im komputery? — Nie — zaprzeczył z uśmiechem. — Nie spieprzyłem im komputerów. Może je trochę popieprzyłem, ale tego nikt nigdy nie zauważy.
— Bo… znałam kiedyś takiego faceta… najpierw naruszył prawo, a później zaczął się śmiesznie zachowywać. Nie chciał wychodzić z domu, prawie się nie odzywał, zupełnie jak ty.
— A co zrobił? — zapytał Vergil, ciągle spisując dane.
— Obrabował bank.
Ołówek zatrzymał się w pół ruchu. Vergil spojrzał na Candice. Płakała. — Kochałam go i musiałam rzucić, kiedy się o tym dowiedziałam. Nie mogłam żyć z taką świnią!
— Nie bój się.
— Parę tygodni temu byłam już gotowa rzucić ciebie. Myślałam, że może między nami zdarzyło się wszystko, co się mogło zdarzyć. Ale… to głupota… nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Jesteś szalony, ale mądry, a nie szalony dureń jak inni faceci. Myślałam, że moglibyśmy się związać, tak luźno, że to by było strasznie fajne. Słuchałabym, kiedy byś mi tłumaczył te różne rzeczy, może nauczyłbyś mnie czegoś o biologii i elektronice.
Wskazała palcem na monitor.
— Spróbuję zrozumieć. Naprawdę!
Vergil słuchał z otwartymi ustami. Zamknął je i spojrzał w monitor, mrugając szybko.
— Zakochałam się w tobie. Kiedy pojechałeś odwiedzić matkę. Czy to nie dziwne?
Читать дальше