Piętą achillesową tego rozwiązania była skuteczność kontroli. Eksperci pojęli z góry, że pierwszą rzeczą, na jakiej będzie zależało programistom każdego państwa, okaże się takie wyporządzenie przewożonych na Księżyc systemów, żeby umiały zniweczyć skuteczność nadzoru. I to niekoniecznie atakiem wymierzonym w kontrolne satelity, lecz pociągnięciem chytrzejszym, jako trudniej wykrywalnym, przez wtargnięcie chyłkiem w ich łączność dla fałszowania danych obserwacyjnych, przekazywanych Ziemi, a w szczególności — Lunar Agency. Pamiętałem to wszystko wcale dobrze i dlatego wchodząc za Tarantogą do samolotu,czułem się już spokojniejszy, ale rozsiadłszy się w fotelu, wziąłem się do dalszego przetrząsania pamięci. Tak, wszyscy rozumieli, że nienaruszalność pokoju zależy od nienaruszalności kontroli, a sęk był w tym, jak ją stuprocentowo zapewnić. Zadanie patrzało na nierozwiązywalne jako regressus ad infinitum: żeby sporządzić system, nadzorujący nietykalność kontroli, ale i on mógłby stać się celem ataku, więc przyszłoby tworzyć kontrolę kontroli, kontroli i tak bez końca. Tę dziurę bez dna zaczopowano jednak wcale prosto. Księżyc opasano dwiema strefami nadzoru. Przyksiężycowa czuwała nad nietykalnością sektorów, a odksiężycowa nad nietykalnością tej pierwszej. Zwornikiem bezpieczeństwa miała być zupełna niezawisłość obu od Ziemi. Tym samym wyścig zbrojeń miał się toczyć na Księżycu pod pieczęcią całkowitej tajności dla wszystkich państw i rządów. Zbrojenia mogły postępować, ale nie ich nadzór. Ten miał funkcjonować bez zmiany przez sto lat. Właściwie wszystko to razem wyglądało całkiem irracjonalnie. Każde mocarstwo wiedziało, że jego księżycowy arsenał wzbogaca się, ale nie wiedziało jak. Tym samym nie miało z tego żadnego pożytku w polityce. Na dobrą sprawę należało zatem pójść na pełne rozbrojenie bez księżycowej komplikacji, lecz o tym nie było mowy. To znaczy, owszem, o tym mówiło się od zarania ludzkości, z wiadomym skutkiem. Kiedy zresztą projekt demilitaryzacji Ziemi i militaryzacji Księżyca został zaakceptowany, było jasne, że prędzej czy później dojdzie do prób naruszenia doktryny ignorancji. W samej rzeczy prasa donosiła co jakiś czas pod ogromnymi nagłówkami o automatach zwiadowczych, które umykały w porę po dostrzeżeniu albo były, jak się to powiadało, brane w niewolę przez satelity przechwytywania. Każda strona oskarżała wówczas drugą o wysłanie takiego zwiadowcy, ale zidentyfikowanie jego pochodzenia było niemożliwe, bo elektroniczny obserwator to nie człowiek. Żadnym sposobem nic się z niego nie wyciśnie, jeżeli go odpowiednio skonstruowano. Po jakimś czasie tacy anonimowi zwiadowcy, zwani kosmicznymi szpiegami, przestali się zjawiać. Ludzkość odetchnęła, zwłaszcza że cała rzecz miała stronę gospodarczą. Księżycowe zbrojenia nie kosztowały ani złamanego grosza. Energii dostarczało im Słońce, surowców — Księżyc. Miało to dodatkowo ograniczyć ewolucję zbrojeniową, bo na Księżycu nie ma rud metali.
Sztabowcy wszystkich stron nie chcieli zrazu przystać na ten projekt, utrzymując, że broń, przystosowana do warunków księżycowych, może być do niczego na Ziemi, skoro nie ma tam chociażby atmosfery. Nie pamiętam, jak dociążono Księżyc, choć zapewne i to wyjaśniono mi w Lunar Agency. Lecieliśmy z Tarantogą w maszynie BOAC, za oknami panowały egipskie ciemności i nie bez rozbawienia uzmysłowiłem sobie naraz, że pojęcia nie mam, dokąd lecimy. Uznałem jednak, że nie warto pytać Tarantogę. Pomyślałem natomiast, że chyba będzie bezpieczniej, jeśli się rychło rozstaniemy. W paskudnej sytuacji, w jakiej się znajdowałem, lepiej było milczeć i zdać się na siebie. Kojąca była świadomość, że o n a nie może się dowiedzieć, co sobie myślę. Jakbym miał w głowie wroga, chociaż wiedziałem przecież, że to nie żaden wróg.
Lunar Agency była ponadpaństwowym organem, wyłonionym z ONZ, a zwróciła się do mnie z dość szczególnego powodu.
Zdublowany system kontroli działał, jak się okazało, zbyt dobrze. Wiedziano, że granice międzysektorowe pozostają nienaruszone, ale więcej nic. W pomysłowych i niespokojnych głowach narodziła się więc wizja ataku bezludnego Księżyca na Ziemię. Militarna zawartość sektorów nie mogła zderzyć się materialnie ani skontaktować informacyjnie, ale tylko przez jakiś czas. Sektory mogłyby przekazywać sobie informację drganiami gruntu, tak zwanym kanałem sejsmicznym na przykład, upodabniając te wstrząsy do naturalnych sejsmizmów, które co jakiś czas powodują drgania księżycowych skał. Samoczynnie doskonalące się bronie mogły więc w końcu dojść zjednoczenia, żeby pewnego dnia ich potwornie urosły ładunek obruszył się na Ziemię. Po co miałby to uczynić? Powiedzmy, wskutek aberracji ewolucyjnych programów. Jaką korzyść mogły mieć bezludne armie z obrócenia Ziemi w perzynę? Oczywiście żadnej, ale i rak, tak częsty w organizmach wyższych zwierząt i ludzi, jest stałą, chociaż bezkorzystną, a nawet wielce szkodliwą konsekwencją naturalnej ewolucji. Kiedy poczęto pisać i mówić o tym księżycowym raku, kiedy pojawiły się poświęcone takiej inwazji rozprawy, artykuły, powieści, filmy, książki, wygnany z Ziemi lęk przed zagładą atomową powrócił w nowej postaci.
System nadzoru zawierał też czujniki sejsmiczne i znaleźli się specjaliści twierdzący, że drgania księżycowej skorupy stały się częstsze, a ich wykresy traktowano jako porozumiewawcze szyfry, nic z tego jednak nie wynikło, prócz rosnącego strachu.
Lunar Agency ogłaszała komunikaty, które miały uspokoić opinię publiczną, że to nie jest nawet jedna szansa na dwadzieścia milionów, ale te dokładne wyliczenia były grochem rzucanym o ścianę. Strach przesączał się już do programów partii politycznych i rozległy się glosy żądające okresowej kontroli sektorów, a nie tylko ich granic. Oponowali im rzecznicy Agencji tłumacząc, że wszelka inspekcja może mieć też cele szpiegowskie, jak rozpoznanie aktualnego stanu arsenałów księżycowych. Po długich i zawiłych obradach i konferencjach Lunar Agency otrzymała na koniec upoważnienie do rekonesansów. Okazało się, że ich przeprowadzenie wcale nie jest łatwe. Żaden z posyłanych automatów zwiadowczych nie wrócił ani nawet nie zipnął choć raz przez radio. Posyłano specjalnie zabezpieczone ładowniki z aparaturą telewizyjną. Owszem; jak stwierdziła obserwacja satelitarna, lądowały w dokładnie wyznaczonych miejscach, na Mare Imbrium, na Mare Frigoris i Nectaris, w strefach ziemi niczyjej między sektorami, ale żaden nie przesłał jakiegokolwiek obrazu. Każdy jakby się w grunt księżycowy zapadł. Rzecz jasna, to dopiero wznieciło panikę. Przyszło do sytuacji wyższej konieczności. Już pisało się w prasie, że cały Księżyc trzeba prewencyjnie zbombardować rakietami wodorowymi. Pierwej jednak trzeba by takie rakiety znów budować, i tym samym wznowić zbrojenia atomowe. Z tego strachu i rozgardiaszu zrodziła się moja misja.
Lecieliśmy nad grubą powłoką chmur, łagodnie pofałdowaną, aż jej wybrzuszenia zaróżowiły zorze skrytego jeszcze pod horyzontem słońca. Rozważałem, czemu tak dobrze pamiętam wszystko ziemskie i jak zarazem mało mogę sobie przypomnieć z tego, co zaszło na Księżycu. Przyczyny potrafiłem się domyślić. Nie na darmo od powrotu studiowałem literaturę medyczną. Wiedziałem, że są dwa rodzaje pamięci, chwilowa i trwała. Przecięcie wielkiego spoidła nie narusza tego, co mózg porządnie już sobie zakarbował, natomiast wszelkie wspomnienia świeże, ledwo powstałe, ulatniają się, zamiast przejść w pamięć trwałą. A najwięcej ulatnia się tego, co delikwent przeżył i spostrzegał na krótko przed operacją. Nie pamiętałem więc mnóstwa rzeczy, które przydarzyły mi się przez siedem tygodni na Księżycu, gdy wędrowałem od sektora do sektora. W głowie została mi tylko aura niesamowitości, ale nie umiejąc jej ująć w słowa, nie wspomniałem o niej w sprawozdaniu. A jednak nie było tam nic alarmującego, tak mi się przynajmniej wydawało. Żadnej zmowy, gotowości, strategicznego konspirowania, wymierzonego w Ziemię. Czułem to jako pewność. Czy mogłem jednak przysiąc, że to, co czuję i wiem, stanowi wszystko? Ze o n a nic więcej nie wie?
Читать дальше