Grubo potem Tarantoga powiedział mi, że prymula uschła, kuzyn zapomniał ją bowiem podlewać w paleobotaniczno-gastronomicznym ferworze. Zjawisko uznałem za typowe: kto oddaje się liczbie mnogiej, za nic ma pojedynczą. Dlatego wielcy melioryści, co pragną uszczęśliwiać od razu całą ludzkość, cierpliwości nie mają dla poszczególnych osób.
Szydło nieprędko wyszło z worka. Nie dowiedziałem się, że mam nadstawić głowę za ludzkość, lecąc na Księżyc, by sprawdzić, co tam knują zmyślone bronie. Najpierw przyjął mnie doktor Wahatan, mokką i starym koniakiem. Był to Azjata cały w uśmiechach, Azjata doskonały, bo nie dowiedziałem się od niego w ogóle nic: tak strzegł tajemnicy. Podobno sekretarz generalny pragnął koniecznie zaznajomić się z mymi książkami, lecz jako człowiek niesłychanie przeciążony na swym wysokim stanowisku chciał, żebym sam polecił mu ten z mych tytułów, który mam za najistotniejszy. Niby przypadkowo zjawiło się u Wahatana paru innych facetów, prosząc o autografy. Trudno było odmówić. Mówiło się, owszem, o robotach, o Księżycu, ale głównie o jego roli historycznej: eksponatu czy dekoracji w utworach liryczno-miłosnych. Grubo później usłyszałem, że to nie były zwyczajne rozmowy, lecz przejście od screening do clearance, fotel bowiem, w którym spoczywałem wygodnie, był cały naszpikowany czujnikami, aby podług mikroskopijnych zmian napięcia mych mięśni badać moje reakcje na słowa zwane kluczowymi bodźcami, właśnie w rodzaju Księżyca czy robota.
Sytuacja, jaką pozostawiłem bowiem na Ziemi, lecąc do gwiazd Cielca, uległa poniekąd odwróceniu: moją wywiadowczą przydatność badał i wystawiał mi z niej stopnie komputer, a moi rozmówcy służyli mu tylko za instrumenty auskultacyjne. Sam nie wiem, jak przyszło na to, żem nazajutrz znów zaszedł do biur ONZ, a potem jeszcze raz, skoro mnie zapraszali. Koniecznie i wciąż chcieli się ze mną widywać, począłem jadać z nimi obiady w kantynie, dość nawet przyzwoitej, lecz poza towarzyski cel mych coraz częstszych wizyt pozostawał niejasny. Zarysowała się jak gdyby idea wydania mych dzieł zebranych przez Narody Zjednoczone we wszystkich językach świata: jest ich ponad cztery i pół tysiąca. Choć nie ma we mnie śladu próżności, myśl uznałem za słuszną. Nowi znajomi okazali się zapamiętałymi miłośnikami mych Dzienników gwiazdowych. Byli to doktor Rorty, inżynier Tottentanz i dwaj bracia Cybbilkis, bliźniacy, których nauczyłem się odróżniać po krawatach. Obaj byli matematykami. Starszy, Castor, zajmował się algomatyką, czyli algebrą takich konfliktów, które kończą się fatalnie dla wszystkich uwikłanych stron. (Dlatego tę gałąź teorii gier zwą niekiedy sadystyką, a koledzy mówili, że Castor jest sadystykiem, przy czym Rorty utrzymywał, że jego pełne imię brzmi Castor Oil; był to chyba żart). Drugi Cybbilkis, Polluks, był statystykiem i miał dość osobliwy zwyczaj wtrącania się do rozmowy po dłuższym milczeniu pytaniami ni w pięć ni w dziewięć, na przykład, ilu ludzi na całym świecie dłubie w nosie właśnie w tej chwili? Jako fenomenalny rachmistrz umiał takie rzeczy obliczyć wręcz błyskawicznie. Któryś z nich czekał mnie przez grzeczność na dole w westybulu wielkim jak hangar wahadłowców i prowadził do windy. Jechaliśmy do Cybbilkisów, do ich pracowni, albo do profesora Jonasza Kuschtyka, też zakochanego w mych książkach, skoro potrafił cytować mnie na pamięć z podaniem strony i roku wydania. Kuschtyk (podobnie jak Tottentanz) zajmował się teorią zdalników, czyli teleferystyką. Teleferystyka to nowa dziedzina robotyki, zwanej upośrednieniem albo przekazywaniem obecności (dawniej zwało się to telepresence). Hasło teleferystyków brzmi: „Gdzie człowiek sam nie może, zdalnika pośle”. To właśnie Kuschtyk i Tottentanz nakłonili mnie, żebym skosztował zdalenia — czyli dał się zdalić — bo człowiek, którego wszystkie zmysły przekazują fale radiowe zdalnikowi, zwie się właśnie zdalonym albo zdaleńcem.
Chętniem na to poszedł i dopiero dużo później przyszło mi do głowy, że oni wszyscy nie byli naprawdę zakochani w mych dziełach, a czytali mnie w ramach zajęć służbowych, bo razem z szeregiem innych pracowników Lunar Agency, których lepiej nie wymienię, żeby ich nie unieśmiertelnić, mieli mnie powoluśku wciągnąć w projekt zwany Misją Księżycową. Dlaczego powoluśku? Dlatego, bo mogłem przecież odmówić i zamiast na Księżyc udać się do domu, poznawszy wszystkie sekrety misji. No to co, mógłby ktoś spytać z głupia frant, czy zrobiłaby się od tego dziura w niebie? Otóż sęk w tym, że mogła się zrobić. Facet, wybrany spośród tysięcy przez Lunar Agency, miał się odznaczać najwyższą kompetencją i lojalnością. Kompetencja rozumie się sama przez się, ale lojalność? Wobec kogo miałem pozostać lojalny, wobec Agencji? W pewnym sensie, jako że reprezentowała interes całej ludzkości. Chodziło o to, żeby żadne państwo z osobna ani żadna grupa lub może potajemna koalicja państw nic mogła poznać rezultatów księżycowego zwiadu, jeśli się uda, ho ten, kto by poznał jako pierwszy tameczny stan zbrojeń, mógł uzyskać tym samym strategiczną informację, dającą mu małą przewagę na Ziemi. Panujący na niej pokój nie był wcale, i jak z tego widać, idyllą.
Tak zatem uczeni, co mnie nurzali w serdecznościach i dawali mi się jak dziecku bawić zdalnikami, w istocie przeprowadzali na zywo sekcję mego mózgu, a dokładniej mówiąc, pomagali robić to komputerom, asystującym niewidzialnie wszystkim naszym pogaduszkom. Castor Cybbilkis ze swoimi surrealistycznymi krawatami był obecny, jako teoretyk pyrrusowo kończących się konfliktów, ponieważ taki właśnie konflikt ze mną czy przeciwko mnie rozgrywano. Żeby przyjąć lub odrzucić misję, musiałem pierwej zapoznać się z nią, ale gdybym ją poznaną odrzucił, albo gdybym ją przyjął i za powrotem zdradził na boku tylko mnie znane wyniki rekonesansu, doszłoby do stanu, który algomatycy zwą przedkatastrofalnym. Kandydatów było wielu różnej narodowości, rasy, wykształcenia, o różnych dokonaniach — byłem jednym z nich, ale nie miałem o tym zielonego pojęcia. Wybraniec miał być delegatem ludzkości, a nie szpiegiem, chociażby potencjalnym, któregoś mocarstwa. Dlatego operacja „Grysik” miała za dewizę kodowe hasło PAS (Perfect Assured Secrecy). „Grysik” stąd, że szło o dokładne przesiewanie i tym samym selektywnie doskonały wybór zwiadowcy. W szyfrowanych raportach zwany był Misjonarzem. „Grysik” stanowił aluzję do „Sita”, nie wymienionego wprost, aby ktoś postronny uchowaj Boże nie domyślił się, o co chodzi. Czy mi to ktoś wszystko wyjawił do samego końca? Gdzie tam. Niemniej, kiedy już zostałem mianowany Misjonarzem (LEM: Lunar Efficient Missionary) i właziłem iks razy do rakiety, żeby z niej po paru godzinach jak niepyszny wy leźć na powrót w skafandrze, obwieszonym przewodami i rurami, bo znów coś tam nawaliło przy startowym odliczaniu (count-dowri), miałem dość czasu, aby przemyśleć ostatnie miesiące, aż złożyły mi się w głowie jak należy, i dodawszy jedno do drugiego pojąłem ukrytą treść gry, którą prowadziła ze mną LA o najwyższą możliwą stawkę. Najwyższą niekoniecznie dla ludzkości, dla świata, ale dla mnie: doszedłem bowiem bez wszelkiej algomatyki i teorii pyrrusowych gier do przekonania, że w takiej sytuacji najpewniejszym sposobem zachowania PAS byłoby ukatrupienie zwiadowcy natychmiast po jego szczęśliwym powrocie na Ziemię, kiedy złoży już raport. A ponieważ wiedziałem, że teraz już muszą mnie wysłać na górę, gdyż okazałem się najlepszym i najpewniejszym ze wszystkich kandydatów, między jednym a drugim odliczaniem powiedziałem to moim drogim kolegom, Cybbilkisom, Kuschtykowi, Blahousemu, Tottentanzowi, Gar-raphizie (o Garraphizie może wspomnę jeszcze osobno), którzy razem z kilkunastoma technikami łączności mieli stanowić ziemską załogę mojej selenologicznej ekspedycji, czyli być mi tym, czym dla Armstronga et Co. było podczas misji Apollo Houston. Pragnąc zaś zrobić tym załgańcom ile się da przykrości, spytałem, czy wiadomo im, kto zajmie się mną, kiedy wrócę jako bohater — sama Lunar Agency, czy też podnajęta przez nią MURDER INCORPORATED?
Читать дальше