Zwinął skrzydła w trąbkę i powiedział przez swoje radio:
— Don? Brad? Zgłasza się wasz włóczykij.
Odpowiedź nadeszła zniekształcona i od trzasków w głowie miał niemiłe uczucie, jakby szorował zębami po papierze ściernym.
— Słyszalność jest kurewska. Z tobą wszystko w porządku?
— Jasne.
Jednak zawahał się. Zakłócenia atmosferyczne w związku z burzą były tak silne, że początkowo nie miał pewności, który to z jego towarzyszy do niego przemawia, i dopiero po chwili rozpoznał, że głos należy do Brada.
— Chyba będę już wracał — rzekł Roger.
Usłyszał drugi głos, jeszcze bardziej zniekształcony:
— Uszczęśliwisz tym księżula. Chcesz, żebyśmy wyjechali ci na spotkanie?
— Po jakie licho. Poruszam się szybciej od was. Kładźcie się spać, będę u was za jakieś cztery-pięć godzin.
Pogawędził jeszcze przez chwilę, po czym usiadł i rozejrzał się dokoła. Nie był zmęczony. Niemal zapomniał, co to znaczy być zmęczonym — po nocach sypiał z godzinkę lub dwie i czasami zdrzemnął się za dnia, bardziej z nudów niż ze zmęczenia. Organiczna cząstka jego istoty wywierała wprawdzie presję na jego przemianę materii, lecz ścinające z nóg zmęczenie przestało już być częścią jego doświadczenia życiowego. Usiadł, ponieważ znajdował przyjemność w siedzeniu na występie skalnym nad doliną i w błądzeniu oczami po swojej ziemi. Długi cień gór minął już kopułę i tylko szczyty po drugiej stronie doliny były jeszcze oświetlone. Wyraźnie widział terminator, gdyż rozrzedzona atmosfera Marsa prawie nie rozmywała linii cienia. Nad głową miał olśniewająco piękne niebo. Nawet w świetle dnia nietrudno było dojrzeć jaśniejsze gwiazdy, zwłaszcza Rogerowi, lecz nocą wyglądały one bajecznie… Dokładnie odróżniał odmienne barwy: stalowoniebieski Syriusz, krwawy Aldebaran, dymne złoto Gwiazdy Polarnej. Rozszerzając optyczne widmo swojej widzialności o podczerwień i ultrafiolet dostrzegał nowe błyszczące gwiazdy o nie znanych mu barwach, a może bezimienne, ponieważ poza nim samym jedynie astronomowie oglądali je w postaci jasnych obiektów na specjalnych kliszach. Zastanowiła go kwestia prawna do nadawania imion; skoro tylko on jeden jedyny potrafi wypatrzyć jasną plamkę hen w gwiazdozbiorze Oriona, to czy ma prawo ją ochrzcić? Czy ktoś może się sprzeciwić, jeśli nazwie ją Gwiazdą Sulie? Teraz akurat właśnie widział to, co w chwili obecnej było rzeczywistą gwiazdą Sulie… a raczej jej ciałem niebieskim, bo Deimos nie jest gwiazdą, rzecz jasna. Podniósł na niego wzrok i dla zabawy próbował wyobrazić sobie twarz Sulie…
— ROGER, KOCHANIE! TY…
Torraway podskoczył jak piłka w górę i spadł o metr dalej… Krzyk w jego głowie był ogłuszający. Ale czy prawdziwy? Nie mógł się połapać w żaden sposób — głosy Brada lub Dona i symulowany głos jego żony brzmiały mu w głowie równie znajomo. Nie miał nawet pewności, czyj to jest głos… Dorki? Ale rozmyślał o Sulie Carpenter, a głos miał taki dziwny akcent, że mógł należeć do każdego albo do nikogo z nich. Zaś teraz w ogóle nie słyszał żadnego dźwięku, czy też żadnego, jeśli nie liczyć nieregularnych trzasków, pisków i zgrzytów wydawanych przez skały, kiedy marsjańska skorupa reagowała na gwałtowny spadek temperatury. Nie odczuwał zimna jako zimna, gdyż wewnętrzne ogrzewacze utrzymywały stałą temperaturę jego odczuwających części ciała i będą nadal utrzymywały z łatwością przez całą noc. Lecz zdawał sobie sprawę, że teraz jest przynajmniej pięćdziesiąt stopni zimna.
Drugi ryk:
— RÓG… SĄDZĘ, ŻE POWINIENEŚ…
Mimo poprzedniego ostrzeżenia ten ochrypły wrzask przyprawił go o ból. Tym razem uchwycił szybko uciekający obraz symulowanej postaci Dorki, która jakoś przedziwnie nie stała na niczym, tylko unosiła się na wysokości kilkunastu metrów w powietrzu.
Odezwało się w nim szkolenie. Roger obrócił się w kierunku odległej kopuły czy tam, gdzie myślał, że ona jest, zwinął za plecami skrzydła i powiedział wyraźnie:
— Don! Brad! Mam jakąś usterkę. Odbieram sygnały, ale nie mogę ich zrozumieć.
Czekał. Nie było żadnej odpowiedzi, nic nie usłyszał w swojej głowie, z wyjątkiem własnych myśli i kakofonii trzasków, które uznał za zakłócenia atmosferyczne.
— ROGER!
To znowu była Dorka, dziesięciokrotnie większa od naturalnej, górująca nad nim, z twarzą wykrzywioną grymasem gniewu i strachu. Wyciągała do niego jak gdyby z góry ręce, lecz nagle obróciła się dziwnie bokiem, jak wygasający w kineskopie obraz telewizyjny, i zniknęła.
Roger poczuł osobliwy ból i usiłował opędzić się przed nim biorąc go za strach, ale poczuł go znowu i zdał sobie sprawę, że to zimno. Musiało się stać coś poważnego.
— Mayday! — zawołał. — Don! Jestem w tarapatach… na pomoc!
Mroczne wzgórza w oddali zdawały się falować z wolna. Spojrzał w górę. Gwiazdy topniały i skapywały z nieba.
Donowi Kaymanowi śniło się, że siedzi z siostrą Klotyldą na kępach trawy pod wodospadem i że jedzą babki piaskowe. Nie ciasto, tylko zwykłe babki z piasku, polewane czymś przypominającym sos fondue. Klotylda ostrzegała go przed grożącym im niebezpieczeństwem.
— Wyrzucą nas — rzekła odcinając sobie i nakładając dwuzębnym srebrnym widelcem kawałek babki — ponieważ dostałeś troję z homiletyki — tu dolała sobie sosu z miedzianego kociołka wiszącego nad spirytusowym palnikiem — więc musisz, po prostu musisz się obudzić…
Obudził się.
Pochylał się nad nim Brad.
— Obudź się, Don. Musimy się zbierać do drogi.
— Co się stało? — Kayman rozpiął zdrową ręką śpiwór na piersi.
— Nie mogę złapać Rogera. On nie odpowiada. Nadałem mu sygnał alarmowy. Wówczas wydało mi się, że słyszę go przez radio, ale bardzo słabo. Albo jest nieosiągalny, albo jego nadajnik nie działa.
Kayman wygramolił się ze śpiwora i usiadł. W takich chwilach, zaraz po przebudzeniu, ręka bolała go najbardziej i tak właśnie było teraz. Starał się o tym nie myśleć.
— Masz namiar jego pozycji?
— Sprzed trzech godzin. Nie mogłem ustalić namiarów jego ostatniej transmisji.
— Nie może być daleko od tamtego miejsca.
Kayman wślizgiwał się już w nogawice skafandra ciśnieniowego. Po tym przyszło najtrudniejsze, próba włożenia do rękawa ręki na szynie. Udało im się własnym przemysłem rozciągnąć nieco rękaw i uszczelnić początki rozdarcia, jednak zadanie nie było łatwe nawet z najzdrowszą ręką, a cóż dopiero z taką. Teraz, kiedy czas naglił, doprowadzało go to do szału. Brad miał już skafander na sobie i wrzucał sprzęt do torby.
— Myślisz, że będziesz musiał przeprowadzić pilną operację na miejscu? — spytał Kayman.
Brad popatrzył spode łba i dalej robił swoje.
— Nie wiem, co będę musiał. Jest środek nocy, Don, i on znajduje się na wysokości co najmniej pięciuset metrów. Jest zimno.
Kayman zamilkł. Brad dawno już opuścił ładownik i czekał za kierownicą marsjańskiego pojazdu, kiedy Kayman dopiero się zapinał. Wtarabanił się niezdarnie i ruszyli, nim zdążył założyć pasy. Udało mu się zaprzeć piętami i sztywnym ramieniem, a zdrową ręką umocować klamry, choć graniczyło to z cudem.
— Jak daleko? — zapytał.
— Gdzieś na wzgórzach — odparł mu prosto do ucha głos Brada.
Kayman skrzywił się i przykręcił siłę głosu swego odbiornika.
— Będzie jakieś dwie godziny — dokonał szybkiego przeliczenia.
— Będzie, o ile już zawrócił. A jeśli nie może chodzić… albo chodzi gdzieś tam w kółko i będziemy musieli tropić go radionamiernikiem… — zawiesił głos. — Myślę, że temperatura mu nie zaszkodzi. Chociaż nie wiem. Nie wiem, co się stało.
Читать дальше