— Oop widział to zdjęcie. Mam nadzieję, że pan wie, kto to jest Oop.
— Ten wielki barbarzyńca, który utrzymuje, że jest pańskim przyjacielem.
— On jest moim przyjacielem — wyjaśnił Maxwell. — Otóż Oop rozpoznał te istoty. To stworzenia, które zamieszkiwały Ziemię w bardzo odległej przeszłości.
— Jakież czary zostały wywołane, żeby zrobić to zdjęcie? — Tego nie wiem. Jest to zdjęcie obrazu namalowanego przez pewnego człowieka wiele lat temu.
— Ale to znaczy…?
— Naprawdę nie wiem. Sądzę, że on tam był.
Pan O’Toole podniósł swój kufel i stwierdził, że nic w nim nie ma. Podszedł chwiejnym krokiem do beczki i napełnił go. Wrócił, postawił kufel na stole, uniósł zdjęcie do oczu i zaczął mu się uważnie, chociaż nieco mętnym wzrokiem przyglądać.
— Ja nie wiem — stwierdził w końcu. — Byli wśród nas inni, wiele różnych rodzajów, których teraz już nie ma. My stanowimy jedynie koniec ogona bardzo szlachetnej populacji. Pchnął zdjęcie przez stół do Maxwella.
— Może banshee — zasugerował. — Wiek banshee przekracza wszelkie domniemania.
— Ale banshee umiera.
— Tak, to prawda — przyznał O’Toole. — I prawdą jest, że to bardzo zły dzień, a szczególnie gorzki dla banshee, kiedy nie ma nikogo czuwającego przy jego łożu śmierci. Podniósł swój kufel. — Wypijmy! — dodał. — Wypijmy! Jeśli można się do woli napić, to może nie będzie aż tak zły.
Maxwell wyszedł zza rogu walącej się chaty i ujrzał rosnący przy ścianie ciernisty krzew. Wyglądał trochę niezwykle. Odnosiło się wrażenie, że w środku, wzdłuż pionowej osi kępy, rozlokowała się podłużna chmura ciemności, sugerująca obecność grubego, masywnego pnia, z której sterczały na boki nieproporcjonalnie krótkie i wiotkie gałązki uzbrojone w ciernie. Maxwell doszedł do wniosku, że jeśli O’Toole mówił prawdę, to właśnie ta ciemna chmura musiała być umierającym banshee.
Wolnym krokiem pokonał dzielący ich dystans i zatrzymał się o metr przed drzewem. Czarna chmura pulsowała nieustannie, niczym kłąb gęstego, kotłującego się dymu.
— Czy ty jesteś banshee? — zwrócił się Maxwell do drzewa. — Przyszedłeś za późno, jeżeli miałeś ochotę ze mną porozmawiać — odparł banshee.
— Nie, nie przyszedłem rozmawiać — odparł Maxwell. Chcę posiedzieć tu przy tobie.
— Zatem siadaj. To nie potrwa długo.
Maxwell usiadł na ziemi, podciągając kolana pod brodę. Ręce oparł za plecami, zagłębiając palce w dywanie wyschniętej, zbrązowiałej trawy. Rozciągał się stąd widok na całą, przybraną wszystkimi barwami jesieni dolinę, zamkniętą na horyzoncie pasmem wzgórz na północnym brzegu rzeki — w niczym nie przypominających tutejszego, skalistego pasma południowego, wypiętrzających się łagodnymi łukami i dźwigających w niebo na kształt gigantycznych schodów.
Z błękitnawej mgiełki, skrywającej głębsze partie wąwozu wyłoniła się skrzydlata gromada i pożeglowała wzdłuż wznoszącej się za jego plecami grani. Stado kosów szybko wzbiło się w górę i zniknęło za krawędzią masywu. Za wyjątkiem krótkotrwałego trzepotu skrzydeł dokoła zalegała miękka, łagodna cisza, pozbawiona jakiegokolwiek cienia grozy — senna cisza, spowijająca wzgórza niezwykłym spokojem.
— Nikt inny nie przyszedł — odezwał się banshee. — Początkowo sądziłem, że jednak przyjdą, miałem nadzieję, że w końcu zdobędą się na odwagę. Teraz nie powinny istnieć między nami żadne podziały. Wszyscy jesteśmy jednakowi, zostaliśmy sprowadzeni do tego samego poziomu. Ale stare konwenanse nie uległy przełamaniu, nie zarzucono jeszcze dawnych zwyczajów.
— Rozmawiałem z goblinami. One czuwały w skupieniu na twoją cześć. O’Tolle jest zbolały i pije, żeby przytępić swój żal. — Nie należysz do mojego ludu — rzucił banshee. — Przychodzisz, żeby mnie niepokoić. Powiedziałeś jednak, że chcesz posiedzieć tu przy mnie. Co cię skłoniło do tego?
Maxwell skłamał, nie miał innego wyjścia. Nie mógł powiedzieć umierającemu stworzeniu, że przyszedł do niego w poszukiwaniu informacji.
— Współpracowałem z twoim ludem i bardzo zżyłem się z wami — wyjaśnił.
— To ty jesteś Maxwell. Słyszałem o tobie.
— Jak się czujesz? Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? Może czegoś potrzebujesz? — dopytywał się Maxwell.
— Nie. Wyzbyłem się wszelkich potrzeb — stwierdził banshee. — Nie odbieram prawie żadnych wrażeń. W tym właśnie problem, że nic nie odczuwam. Moje umieranie jest odmienne od waszego, jest procesem czysto fizycznym. Energia odpływa ze mnie powoli i w końcu nie pozostanie nic. Jak chwiejny ognik, który ostatecznie musi zgasnąć.
— To przykre. Jeżeli mówienie przyspiesza…
— Rozmowa może nieco przyspieszyć ten proces, ale to już nie ma dla mnie znaczenia. Mnie wcale nie jest przykro, niczego nie żałuję. Jestem jednym z ostatnich, pozostało nas już tylko trzech, licząc mnie. Ale mnie już nie ma co liczyć. Spośród tysięcy pozostanie teraz jedynie dwóch z naszego ludu. — Istnieją jeszcze gobliny, i trolle, i wróżki…
— Ty tego nie rozumiesz — przerwał banshee. — Widocznie nikt ci nie powiedział, a sam nie pomyślałeś, żeby spytać. Ci, których wymieniłeś, należą do rodzajów późniejszych, pojawili się długo po nas, kiedy planeta nie była już taka młoda. My byliśmy kolonistami, tyle powinieneś wiedzieć.
— Tak przypuszczałem. Ale domyśliłem się tego dopiero kilka godzin temu — wyznał Maxwell.
— Powinieneś to wiedzieć. Byłeś przecież na naszej starej planecie.
Maxwellowi zaparło dech ze zdumienia. — Skąd o tym wiesz?
— W jaki sposób wdychasz powietrze? — zapytał banshee. — W jaki sposób odbierasz obrazy? Dla mnie komunikowanie się ze starą planetą jest czymś równie naturalnym, jak dla ciebie oddychanie czy patrzenie. Nie trzeba mi było mówić, po prostu wiem.
A więc tak, pomyślał Maxwell. To banshee stanowi źródło informacji Kołowca. Churchill musiał się domyślić, że banshee dysponuje wiadomościami, o które nikt go dotychczas nie podejrzewał, i zapewne przekazał tę poufną informację Kołowcowi.
— A pozostali? Trolle i…
— Nie. Ta droga była otwarta tylko dla nas, dla banshee. Stanowiła naszą pracę, jedyny cel naszego istnienia. Pełniliśmy rolę łączników ze starą planetą, funkcję komunikatorów. Kiedy stara planeta zakładała kolonie, musiała zapewnić sobie jakiś sposób komunikowania się z nami. My wszyscy byliśmy specjalistami, chociaż teraz nasze specjalności nie przydałyby się na nic, zresztą niemal wszyscy specjaliści już odeszli. To właśnie my byliśmy pierwsi. Ci, którzy przybywali później, to zwykli osadnicy, mający zaludnić nową planetę.
— Masz na myśli trolle i gobliny?
— Trolle, gobliny i całą resztę. Oczywiście, oni także posiadali pewne umiejętności, ale nie byli specjalistami. My byliśmy inżynierami, a oni robotnikami. Między nami istniała przepaść. Właśnie dlatego nie przyjdą teraz posiedzieć przy mnie. Ta dawna przepaść wciąż daje o sobie znać.
— Męczysz się — zwrócił mu uwagę Maxwell. — Powinieneś oszczędzać siły.
— To nie ma znaczenia. Energia odpływa ze mnie bezustannie, a kiedy odpłynie do końca, odpłynie także życie. Umieranie, które się właśnie dokonuje, nie wiąże się w żaden sposób z materią, z moim ciałem, ponieważ nigdy nie miałem ciała. W całości składałem się z energii. Dlatego nic już nie ma dla mnie znaczenia, tym bardziej, że stara planeta również umiera. Widziałeś moją planetę, więc powinieneś to wiedzieć. — Tak, wiem — przyznał Maxwell.
Читать дальше