W pobliżu do rdzenia dochodziły jeszcze trzy inne szyby. Ten znajdujący się dokładnie naprzeciwko, czyli „nad” nami, prowadził do kuli numer 4 i wyglądał jak proste przedłużenie tunelu, z którego przed chwilą się wynurzyłem. Do wszystkich szybów można się było dostać po drabince biegnącej przy ścianie rdzenia. Ci, którzy mieli więcej wprawy, mogli po prostu przeskoczyć z jednego wylotu do drugiego.
Musieliśmy chwilę zaczekać — z dwóch powodów: jeszcze nie wszyscy idący za nami pokonali drabinkę, a w dodatku w szybie prowadzącym do czwórki właśnie zrobił się zator. Wymogi bezpieczeństwa określały maksymalną liczbę jednoczesnych użytkowników drabinki, a ich przestrzegania pilnował żołnierz stojący na najwyższym szczeblu. Jakaś inna delegacja właśnie schodziła do kuli (z naszego punktu widzenia wspinała się po drabinie do góry nogami) i trzeba było poczekać, aż dotrze na dno szybu.
Zaczęliśmy więc z Lio błaznować. Najpierw postanowiliśmy sprawdzić, czy uda nam się zawisnąć nieruchomo w samym środku rdzenia. Chodziło o to, żeby ulokować się na osi gigantycznego tunelu rdzenia i wyhamować ruch obrotowy; wtedy cały statek wirowałby wokół nas. Można to było osiągnąć, odbijając się od ściany i dokonując korekt podczas lotu. Pierwsze pięć minut w naszym wykonaniu należałoby uczciwie opisać jako rozpaczliwie nieporadne. Następnie przeszliśmy do fazy groźnej niekompetencji, kiedy to, młócąc wszystkim kończynami w powietrzu, kopnąłem Lio w twarz i rozkwasiłem mu nos. Troańscy żołnierze przyglądali się nam z narastającym rozbawieniem. Nie rozumieli ani słowa z tego, co mówimy, ale doskonale wiedzieli, co próbujemy osiągnąć. Kiedy kopnąłem Lio, zrobiło się im nas żal; albo może przestraszyli się, że zrobimy sobie krzywdę, a im przyjdzie za to odpowiadać. Jeden z nich przywołał mnie gestem. Jedną ręką złapał mój sznur, drugą zawój przy karku i pchnął mnie delikatnie, wprawiając jednocześnie w lekki obrót. Kiedy znieruchomiałem na środku rdzenia, musiałem przyznać, że podczas samodzielnych prób nie udało mi się osiągnąć tak dobrego rezultatu.
Usłyszałem, że ktoś mówi po fluksyjsku, a kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem zmierzający nam na spotkanie kontyngent liczący ponad dwadzieścia osób. Większość z nich frunęła przez środek rdzenia zamiast użyć pasa transmisyjnego, więc nawet gdybym nie rozpoznał języka, domyśliłbym się, że to turyści. Jedna z postaci wysforowała się naprzód i natychmiast została skarcona przez żołnierza.
Cord odbiła się od ściany i skoczyła na mnie z odległości stu stóp. Trochę obawiałem się nieuniknionego zderzenia, ale opór powietrza spowolnił jej lot i kiedy doszło do kolizji, wpadła na mnie z impetem nie większym niż przechodzień, który na chwilę się zagapił. Objęliśmy się w nieważkości. Za nią leciał już następny Arbryjczyk, młody sekular; nie rozpoznałem go, chociaż miałem przemożne wrażenie, że powinienem. Zbliżając się do nas, wirował powoli we wszystkich trzech płaszczyznach, wymachując rękami i nogami, jakby miało mu to pomóc. Miał bardzo elegancki strój i utrefione włosy. Żołnierz z naszej eskorty wyciągnął rękę i popchnął go, dotknąwszy kolana. Mężczyzna przestał koziołkować i zwolnił, dzięki czemu już nie przypominał pędzącego w próżni meteoru, a kiedy zbliżył się do nas, znieruchomiał. Obserwując go ponad prawym uchem Cord (tak mocno przyciśniętym do mojego policzka, że kolczyki musiały mnie chyba haratać do krwi), zobaczyłem, że podnosi szpilołap i bierze nas na cel.
— W lodowatym sercu statku kosmicznego obcych doszło do ponownego spotkania brata i siostry — zaintonował pięknie modulowanym barytonem. — Aż serce się raduje. Cord, sekularna połówka heroicznej pary, z głęboką ulgą…
Sam już zacząłem odczuwać pewne głębokie, choć wcale nieradujące serca uczucia, kiedy człowieka ze szpilołapem w jakiś cudowny, niemal magiczny sposób zastąpił Yulassetar Crade. Z tym cudem wiązało się kilka efektów dźwiękowych: mięsiste plask! i krótki okrzyk, a raczej skomlenie, które wydarło się z piersi operatora szpilołapu. Yul skoczył na niego z pewnej odległości, zderzył się z nim w pełnej szybkości i znieruchomiał w powietrzu, przekazawszy mu całą energię kinetyczną.
— Zasada zachowania pędu — obwieścił. — To nie tylko dobry pomysł, to prawo natury!
Z oddali dobiegł głuchy łomot i kwiknięcie, kiedy ufryzowany młodzian wyrżnął w ścianę. Oba te odgłosy utonęły jednak w chichocie naszych żołnierzy i ich (pełnych aprobaty, jak mi się wydało) komentarzach. Z początku byłem zaskoczony włączeniem Yulassetara Crade’a w skład misji dyplomatycznej(!), ale teraz nagle doceniłem geniusz tej decyzji.
Cord uspokoiła się w końcu na tyle, żeby mnie puścić, podpłynąłem więc do Yula, zderzyłem się z nim (łagodniej niż z nią) i go wyściskałem. Sammann, który również wyszedł już z szybu dwunastki, przywitał oboje z nieskrywaną radością. Miałem im mnóstwo do opowiedzenia, ale widząc, że operator szpilołapu znów podkradł się bliżej (choć zachowywał pełen szacunku dystans) i nas namierza, ugryzłem się w język.
— Pogadamy później — powiedziałem.
Yul skinął głową. Cord wystarczało chyba na razie, że może na mnie patrzeć, chociaż na jej twarzy malowały się dziesiątki pytań. Ciekaw byłem, co widzi: musiałem być blady i wymizerowany. Postarała się wystroić na tę wyjątkową okazję: ostrzygła się, założyła całą swoją tytanową biżuterię i obrabowała sklep z damską odzieżą, ale miała dość oleju w głowie, żeby nie przesadzać z wizerunkiem girlaski, dzięki czemu nadal wyglądała jak Cord. Była boso; parę eleganckich pantofli przypięła sobie do paska.
Przybywali następni: dwie nieznane mi postaci niewiarygodnej urody; kilku starszych mężczyzn; Foralowie szybujący w powietrzu ramię w ramię, tak jakby członkowie ich rodu od pokoleń wyprawiali się na spacery w nieważkości; troje deklarantów…
Jednym z nich był fraa Lodoghir.
Skierowałem się prosto w jego stronę. Widząc, jak nadlatuję, przeprosił, odsunął się od towarzyszącej mu dwójki i czekał na mnie, trzymając się uchwytu w ścianie.
Nie traciliśmy czasu na uprzejmości.
— Słyszałeś, co się przydarzyło fraa Jaadowi? — zapytałem.
Jego twarz zdradzała o wiele więcej, niż mógłby wyrazić głos — co samo w sobie było znaczące. Wiedział. Wiedział! Znał fałszywą wersję oficjalną, ale poza tym wiedział wszystko to, co ja (a w praktyce najprawdopodobniej znacznie więcej), i bał się, żebym czegoś nie chlapnął. Ja jednak umilkłem i znaczącym spojrzeniem dałem mu do zrozumienia, że zachowam dyskrecję.
— Owszem — odparł. — Jaką naukę mogą z tego wyciągnąć deklaranci, którzy nie mają takiej mocy jak on? Co los fraa Jaada oznacza dla nas wszystkich? Czego możemy się z niego nauczyć? Jak powinniśmy zmienić swoje postępowanie?
— Tak, ojcze Lodoghirze — przytaknąłem posłusznie. — Przybyłem do ciebie w poszukiwaniu odpowiedzi na takie właśnie pytania.
Modliłem się w duchu, żeby wychwycił sarkazm w moim głosie. Nie dał nic po sobie poznać.
— Można powiedzieć, że taki człowiek jak fraa Jaad przez całe życie przygotowuje się do takiej chwili, nieprawdaż? Wszystkie głębokie myśli przepływające przez jego świadomość, wszystkie talenty i umiejętności prowadzą go do punktu kulminacyjnego. My jednak dostrzegamy tę kulminację dopiero po fakcie, z perspektywy czasu.
— Pięknie powiedziane… Porozmawiajmy jednak o przyszłości. Co nas czeka? W jaki sposób przeznaczenie fraa Jaada kształtuje naszą przyszłość? A może powinniśmy udać, że nic się nie stało, i żyć jak przedtem?
Читать дальше