I tak dalej. W kuli nikt nie tracił przestrzeni na wytyczanie ulic: układ komunikacyjny stanowiła sieć ścieżek z powszechnym prawem przechodu, rozpostarta na dachach i tarasach łodzi mieszkalnych. Każdy mógł chodzić, gdzie chciał; społeczna umowa nakazywała po prostu ignorować się nawzajem. Cięższe przedmioty przewożono gondolami o dużym zanurzeniu, mogącymi manewrować na wąskich kanałach, których istnienie było dla mnie tym bardziej zaskakujące, że od góry osłaniały je zielone pnącza na treliażach. Z tarasu wyglądały jak ciemnozielone arterie rozgałęziające się po całym mieście.
Dotarliśmy do łodzi będącej dolną stacją wyciągu i wjechaliśmy do nieba dwójkami: każdemu Arbryjczykowi towarzyszył jeden Troan. Spotkaliśmy się przy portalu łączącym dziesiątkę z jedenastką. Wiatr wiejący w tym miejscu wyciskał nam łzy z oczu i tarmosił ubrania.
Czekając, aż wszyscy się zbierzemy, stanąłem w przejściu i przyjrzałem się teatralnej maszynerii i wiązkom światłowodów ukrytym pod niebieskim płótnem nieba. Słońce było jasne, ale zimne, ze światła odfiltrowano całą podczerwień. Samo niebo było źródłem ciepła, emanując je delikatnie jak nastawiony na niską temperaturę opiekacz. Tutaj, przy portalu, odczuwaliśmy je znacznie silniej i cieszyliśmy się z podmuchów wiatru.
Zjazd taką samą kolejką na ułożoną z łodzi mieszkalnych matę w jedenastce, krótki spacer i wjazd do portalu prowadzącego do dwunastki. Była to ostatnia laterryjska kula w stosie, położona najbliżej rufy i — w związku z tym — pozbawiona dalszych wyciągów. Dotarliśmy do ostatniego wagonu pociągu.
Po niebie pięła się spiralnie rurowata krzyżówka drabinki i chodnika, która poprowadziła nas dookoła wewnętrznej powierzchni kuli „do góry”, do znajdującego się w zenicie otworu. Ciążenie wyraźnie się zmniejszyło, gdyż znaleźliśmy się bliżej rdzenia. Zatrzymaliśmy się na chwilę na okrągłym podeście pod otworem: wyglądał dokładnie tak samo jak ten w kuli numer 1, na którym fraa Jaad został postrzelony z karabinu. Rozglądając się, dostrzegłem więcej „zapamiętanych” szczegółów, na chwilę nawet usiadłem na poręczy, żeby sprawdzić, jak „pamiętam” moment upadku.
Przy zaopatrzonym w ekran terminalu Jules musiał się przedstawić i podać cel wizyty; domyślałem się, że mówi po urnudzku. Dowódca towarzyszących nam żołnierzy wtrącił coś chrapliwym głosem. Musieliśmy kolejno ustawić się przed maszyną, która zeskanowała nasze twarze. Czekając na swoją kolej, zbadaliśmy bliżej zawór kulowy umieszczony nad naszymi głowami, wbudowany w powierzchnię „nieba”. Niczym mnie nie zaskoczył. Rozpoznałem ten sam masywny, praksyczny styl konstrukcyjny (nazwałbym go stylem Ciężkich Międzykosmicznych Bunkrów Urnudzkich), który cechował Daban Urnuda, zarówno widzianego z zewnątrz, jak i od strony rdzenia, ale na szczęście nie zdołał się przedostać w głąb kul mieszkalnych. Wielkie stalowe oko nie zamierzało się dziś’ dla nas otworzyć. Musieliśmy skorzystać z włazu, w którym na wcisk mieścił się Arsibalt albo troański szeregowiec w obwieszonej sprzętem uprzęży. Właz został zdalnie otwarty, a my ustawiliśmy się w kolejce do przejścia.
— Zagrożenie — prychnął Jesry, wskazując ruchem głowy gigantyczny zawór. Był zniesmaczony, że tak długo musiał się nad tym zastanawiać. Chyba zrobiłem głupią minę. — No, sam pomyśl. Po co jakiś praksyk miałby projektować akurat takie przejście? Dlaczego wybrał właśnie zawór kulowy?
— Bo będzie działał nawet przy dużej różnicy ciśnień — odparłem. — Dowództwo mogłoby spuścić powietrze z rdzenia, a potem otworzyć ten zawór i jednym ruchem wybić całą populację kuli. O tym myślisz?
Jesry skinął głową.
— Fraa Jesry, twoje wyjaśnienie jest chyba przesadnie cyniczne — powiedział przysłuchujący się nam Arsibalt.
— Z pewnością były inne powody — odparł Jesry. — Ale nie zmienia to faktu, że zawór stanowi zagrożenie.
Pojedynczo wspięliśmy się po drabince do włazu, pokonaliśmy krótką pionową rurę, przeszliśmy przez drugi właz (w parze z pierwszym tworzył śluzę powietrzną) i wylądowaliśmy na kolejnym okrągłym pomoście. „Nad” nami zaczynał się mierzący tysiąc dwieście stóp szyb prowadzący do rdzenia. Odszukałem wzrokiem klawiaturę: była na swoim miejscu, tam, gdzie zapamiętałem.
Lio, który pierwszy przeszedł przez włazy, zakładał właśnie na oczy miękką opaskę. Jules rozdawał takie same opaski wszystkim nam po kolei.
— Po co to? — spytałem ostrym tonem.
— Żebyście się nie porzygali. A na wszelki wypadek… — Podał mi torebkę. — Wiesz co? Weź dwie. Sporo zjadłeś.
Ostatni raz przed założeniem opaski spojrzałem do góry: za chwilę mieliśmy się wspiąć po oszałamiająco wysokiej drabinie, wiedziałem jednak, że „grawitacja” będzie systematycznie słabła, więc się zbytnio nie zmęczymy. Należało się za to spodziewać silnej dezorientacji i kłopotów z błędnikiem w stanie nieważkości. Nic dziwnego, że groziła nam choroba lokomocyjna.
Chwyciłem pierwszy szczebel.
— Powoli — ostrzegł nas Jules. — Złapcie mocno szczebel albo postawcie pewnie stopę, zanim ruszycie wyżej.
Dzięki temu, że całą drabinkę poprowadzono we wnętrzu rurowatej klatki, niebezpieczeństwo upadku było niewielkie. Zgodnie z zaleceniem wspinałem się powoli, wsłuchując się w ruchy idącego nade mną Lio. Jednak od pewnego momentu szczeble zaczęły mieć znaczenie czysto symboliczne: wystarczył szybszy ruch nadgarstka, a później nawet jednego palca, żeby przenieść się wyżej. Idący przodem Troan utrzymywał stałe, niezmienne tempo: nauczył się na własnej skórze, że ci, którzy wspinają się za szybko, chętnie sięgają po torebki.
Wróciłem myślami do klawiatury. Co by się stało, gdyby fraa Jaad wstukał jeden z dziewięciu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu niewłaściwych kodów? I to więcej niż raz? Gdzieś w jakimś bunkrze zapaliłaby się w końcu czerwona lampka, ktoś włączyłby szpilołap i zobaczył dwóch strażaków majstrujących przy wejściu. Przysłałby kogoś, żeby nas pogonił, ale raczej nie dałby mu do ręki karabinu, tylko jakąś mniej śmiercionośną broń. Taką jak ta na wyposażeniu naszej eskorty.
Przypomniało mi się, co powiedział Jesry: Zagrożenie. Miał rację. Otwarcie zaworu w pewnym sensie równało się przystawieniu pistoletu do skroni całej kuli jednocześnie. Nic dziwnego, że żołnierze po prostu nas rozstrzelali! W kosmosie, w którym fraa Jaad znał — albo zgadł — kod otwarcia zaworu, musieliśmy zginąć. Śmierć musiała być dla mnie wyzwoleniem, bo dzięki niej wylądowałem w innym wszechświecie.
Co by się wydarzyło w tych o wiele liczniejszych kosmosach, w których fraa Jaad wpisał na klawiaturze niewłaściwą liczbę? Zostalibyśmy schwytani żywcem.
A potem?
Trochę by nas przetrzymali, a potem zabrali na spotkanie i negocjacje z ganem Odru.
Uszy podpowiadały mi, że wynurzyłem się z szybu; wyciągnięta ręka nie namacała kolejnego szczebla, została za to pochwycona przez Troana, który wyciągnął mnie z szybu, pociągnął w przeciwnym kierunku, żeby wyhamować nadany mi szarpnięciem impet, i podprowadził mnie do jakiegoś uchwytu. Zsunąłem opaskę z oczu i stwierdziłem, że znajduję się w rdzeniu. Zawór oddzielający nas od rufowej hali łożyska miałem za plecami, nie dalej niż o rzut kamieniem. W przeciwnym kierunku długość rdzenia trudno byłoby mi oszacować, wiedziałem jednak, że wynosi dwie i ćwierć mili. Wyglądał dokładnie tak, jak go „zapamiętałem”: wbudowane w wewnętrzną powierzchnię przewody emitowały światło, a na przeciwległych ścianach poruszał się nieskończony pas transmisyjny, pomrukując jak dobrze nasmarowany mechanizm.
Читать дальше