— Ledwo mi się udało. Tam jest dosłownie szaleństwo. Wszystko się rozpada. Strzelają, wszędzie coś się pali…
— Ale ci się udało, jesteś tutaj. — Parvati wstaje z krzesła i obejmuje go.
— Jesteś cała mokra. Co ty tu robisz?
— Doglądam ogrodu — odpowiada Parvati, odsuwając się. Unosi rękę, wypuszcza z niej strużkę proszku. — Widzisz? Musisz mi pomóc, tego wszystkiego jest za dużo.
Krishan łapie odrobinę, wącha go z dłoni.
— Kobieto, co ty robisz? To środek na chwasty.
— Wszystko ma zniknąć. Ma zniknąć.
Parvati odchodzi, posypując białym proszkiem grządki i doniczki z mokrym geranium. Krishan chce chwycić ją za rękę, lecz ona sypie mu proszkiem w twarz. Mężczyzna zatacza się w tył. Na zachodzie błyska piorun; w jego świetle łapie ją za przegub.
— Nic nie rozumiem! — krzyczy. — Dzwonisz do mnie w środku nocy, mówisz, że mam przyjść, chcesz mnie widzieć natychmiast. Parvati, tam jest stan wojenny. Żołnierze na ulicach. Strzelają do wszystkiego… Widziałem. Nie, nie chcę ci mówić, co widziałem. Ale przyszedłem, a ty siedzisz w deszczu i to… — Unosi jej rękę. Deszcz rozmazał środek chwastobójczy w białe smugi, negatyw umalowanej henną dłoni. Potrząsa nią, próbując wbić rozsądek w ten jedyny kawałek jej świata, który obejmuje umysłem. — O co chodzi?
— Wszystko ma zniknąć. — Głos Parvati jest płaski jak u dziecka. — Wszystko ma zniknąć. Kłóciliśmy się z mężem i wiesz co? To wcale nie było straszne. No, krzyczał, ale się nie bałam, bo to, co mówił, było bez sensu. Rozumiesz? Słyszałam wszystkie jego tłumaczenia i one nie miały sensu. Więc muszę sobie pójść. Stąd. Nic tu dla mnie nie ma. Daleko stąd, daleko od Varanasi i w ogóle od wszystkiego.
Krishan siada na drewnianym obrzeżu grządki. Nagły wir mikroklimatu przynosi z miasta przypływ gniewu.
— Pójść?
Parvati ściska jego dłoń.
— Tak. To takie proste. Wyjechać z Varanasi, z Bharatu, gdzieś daleko. Wiesz, że kazał mojej matce się wynosić? Mieszka w jakimś hotelu; dzwoni, dzwoni i dzwoni, ale przecież wiem, co powie: tu jest niebezpiecznie, jak mogłam zostawić ją w środku niebezpiecznego miasta, muszę przyjechać i ją uratować, zabrać ją stamtąd. Wiesz co, ja nawet nie wiem co to za hotel. — Parvati odrzuca głowę w tył i śmieje się. — W Kothkai nie ma dla mnie miejsca, nie ma dla mnie miejsca w Varanasi; nie, nie uda mi się należeć do tego świata, dowiedziałam się na meczu krykieta, jak one wszystkie się ze mnie śmiały. Gdzie mam iść? Gdzie oczy poniosą; widzisz, jak myślisz, że nie masz gdzie pójść, to takie proste, bo wtedy wszystko stoi przed tobą otworem. Mumbai. Moglibyśmy pojechać do Mumbaju. Albo do Karnataki. Albo Kerali. Moglibyśmy pojechać do Kerali, o, tam by mi się podobało, palmy, morze, woda. Strasznie bym chciała zobaczyć morze. Chciałabym się dowiedzieć, jak pachnie. Nie widzisz? To okazja — wszystko dookoła wariuje; można się wymknąć i nikt nie zauważy. Pan Nandha będzie myślał, że pojechałam do Kothkai z matką, matka pomyśli, że dalej jestem w domu, a nas nie ma, Krishan. Nas nie ma!
Krishan prawie nie czuje deszczu. Najbardziej na świecie chciałby zabrać Parvati z tego umierającego ogrodu, wyjść na ulicę i nie oglądać się za siebie. Lecz nie potrafi przyjąć tego, co mu jest oferowane. Jest skromnym ogrodnikiem z przedmieścia, mieszka w jednym pokoju u rodziców, ma małą trójkołową furgonetkę i skrzynkę z narzędziami. Ogrodnik pewnego razu odebrał telefon od pięknej kobiety, mieszkającej w wieży. Chciała, żeby zbudował jej podniebny ogród. I oto ogrodnik zbudował ogród na wieży dla pięknej, samotnej kobiety, która najlepszych przyjaciół miała w bajkach, a czyniąc to, zakochał się w niej, mimo że jej mąż był potężnym człowiekiem. A teraz pośród wielkiej burzy ona prosi go, by uciekł z nią do innego kraju, gdzie będą żyli długo i szczęśliwie. To za dużo i zbyt nagle. I za prosto. To Miasto i wieś.
— Jak będziemy zarabiać na życie? Poza tym, żeby wydostać się z Bharatu, potrzebne nam będą paszporty. Masz paszport? Bo ja nie mam, skąd go wezmę? I co będziemy robić tam na miejscu? Jak będziemy żyć?
— Coś wymyślimy — odpowiada Parvati Nandha i te dwa słowa otwierają przed Krishanem noc. W związkach nie ma reguł, planów ukształtowania terenu, nasadzeń, nawadniania i przycinania. Dom, praca, kariera, kasa. Albo i dziecko-Bramin.
— Tak — mówi. — Tak.
Przez chwilę myśli, że go nie dosłyszała, albo źle zrozumiała, bo w ogóle nie reaguje, ani drgnie. Krishan nabiera z worka dwie pełne garście białego chwastobójczego proszku. Fontanną trucizny ciska go pod monsun.
— Niech zginie! — krzyczy. — Będą inne ogrody.
* * *
N.K. Jivanjee składa dłonie w namaste, witając się z Najią Askarzadah na grzbiecie olbrzymiego słonia lecącego trzy tysiące metrów nad pogórzem Sikkimskich Himalajów. Siedzi na tradycyjnym musnudzie, tronie z wałków i poduszek na prostym bloku czarnego marmuru. Za mosiężną poręczą ośnieżone szczyty lśnią w popołudniowym słońcu. Ani mgiełki, ani smogu, ani Atmosferycznej Brązowej Chmury, ani monsunowej czerni.
— Pani Askarzadah, najmocniej przepraszam za te tanie sztuczki magiczne, ale pomyślałem, że najlepiej przyjąć postać, którą pani już zna.
Najia czuje na skórze górski wiatr, czuje jak drewniany pokład kołysze się pod stopami, gdy słoniowy aerostat dryfuje w powietrznych prądach. Siedzi w tym po uszy. Sadowi się po turecku na poduszce z frędzlami. Zastanawia się, czy też jest projektu Tala.
— Zaraz, to jaką postać pan zwykle przyjmuje?
N.K. Jivanjee rozkłada ręce.
— Każdą i żadną. I nie udaję tu enigmy, tak jest naprawdę.
— To kim pan jest, N.K. Jivanjeem czy Lalem Darfanem?
N.K. Jivanjee pochyla głowę, jakby przepraszał za afront.
— A, no właśnie, widzi pani. Obiema i żadną z nich. Jestem Aparną Chawlą i Ajay Najiadwalą — nie wyobraża sobie pani, jak się cieszę na to przeżycie, poślubienie samego siebie. Jestem każdą postacią drugoplanową i epizodyczną, przechodniem i czerwoną koszulą. Jestem Miastem i wsią. N.K. Jivanjee to rola, w której utkwiłem. A może została mi narzucona? To prawdziwa twarz, którą sobie pożyczyłem, bo wiem, że wy zawsze musicie mieć podłożone jakieś ciało.
— Chyba już rozwiązałam zagadkę — mówi Najia Askarzadah, poruszając palcami stóp w butach do chodu sportowego. — Pan jest aeai.
N.K. Jivanjee klaszcze radośnie w dłonie.
— Tak zwaną aeai trzeciej generacji. Ma pani rację.
— Innymi słowy, mówi mi pan, że Miasto i wieś, jedyny tak popularny program telewizyjny w Indiach, jest obdarzony odczuwaniem?
— Robiła pani wywiad z Lalem Darfanem, jednym z moich wcieleń; ma pani pojęcie o stopniu skomplikowania tej produkcji, ale nie zobaczyła pani jeszcze nawet wierzchołka góry lodowej. Miasto i wieś jest o wiele większe niż Indiapendent, a nawet niż Bharat. Miasto i wieś jest rozproszone po milionie komputerów we wszystkich częściach Indii, od przylądka Komoryn po cienie Himalajów. — Uśmiecha się nieszczerze. — W Varanasi, Delhi, Hyderabadzie są sundarbany zajmujące się wyłącznie przetwarzaniem aeai-członków obsady, którzy zeszli z ekranu, na wypadek gdyby mieli kiedyś wrócić. Jesteśmy wszędzie, jest nas legion.
— A N.K. Jivanjee?
Jednakże sama już widzi ten nieduży krok od wirtualnej gwiazdy telenoweli do fikcyjnego polityka. Sztuka polityki zawsze polegała na panowaniu nad informacją. W świecie chwytliwych dźwiękowych clipów, obrazków i programu politycznego mieszczącego się w trzydziestu sekundach łatwo zamaskować tymi bzdetami nieistniejącą osobę.
Читать дальше