— Mógłbym kazać pana aresztować — rzuca Ashok Rana.
Ministrowie i doradcy patrzą na niego. N.K. Jivanjee nerwowo zwilża wargi koniuszkiem języka.
— I jak skorzystałby na tym Bharat? Nie, nie, nie, mam inną propozycję. Wróg stoi u bram, nasze siły zbrojne zawodzą, miasta buntują się, a przywódczyni zostaje brutalnie zamordowana. To nie jest pora na partyjne politykierstwo. Proponuję utworzenie rządu ocalenia narodowego. Tak jak powiedziałem, Partia Pana Śiwy nie była w żaden sposób zaangażowana ani nie popiera tego oburzającego czynu, niemniej posiadamy pewne wpływy wśród Hindurwa i co bardziej umiarkowanych karsewaków.
— Może pan uspokoić ulice.
N.K. Jivanjee przechyla głowę.
— Tego nie może obiecać żaden polityk. Ale w takich czasach, jeśli przeciwne partie stworzą razem rząd ocalenia narodowego, będzie to znakomity przykład, nie tylko dla awanturniczego elementu, ale całego Bharatu, a również Awadhu. Naród zjednoczony jest niezwyciężony.
— Dziękuję, panie Jivanjee. To interesująca propozycja. Skontaktuję się z panem i dziękuję za kondolencje. — Ashok Rana wgniata kciukiem N.K. Jivanjeego w poręcz fotela. Odwraca się do reszty swojego gabinetu. — Opinie, moi panowie?
— To pakt z demonami — mówi V.K. Chowdhury. — Ale…
— Ma cię pod ścianą — mówi prezes sądu Laxman. — Bardzo sprytny facet.
— W zasadzie nie ma innej opcji niż przyjąć jego propozycję — dodaje Trivul Narvekar. — Z dwoma zastrzeżeniami: po pierwsze, to my z nią wychodzimy. To my wyciągamy rękę pokoju do naszych politycznych przeciwników. Po drugie, pewne stanowiska w rządzie nie podlegają dyskusji.
— Będzie chciał stanowisk w rządzie? — pyta Ashok Rana.
Zdumienie sekretarza Narvekara nie jest udawane.
— Inaczej, po co by to proponował? Sugeruję, żebyśmy wyłączyli z dyskusji Skarb, Obronę i Sprawy Zagraniczne. Przykro mi, panie ministrze sprawiedliwości.
— A co zaproponujemy naszemu przyjacielowi Jivanjeemu we własnej osobie? — pyta Laxman, naciskając stewarda, by przyniósł mu szklaneczkę Bellsa. Jego upodobanie do tej whisky jest legendarne.
— Jakoś nie widzę, żeby zadowolił się czymś poniżej ministra spraw wewnętrznych — rzuca Narvekar.
— Ćutja — burczy Laxman w szklankę z whisky.
— Z tego nie wyjdzie się tak łatwo, jak z muzułmańskiego małżeństwa — dodaje Narvekar.
Ashok Rana przełącza ekran, patrzy, jak jego żona i dzieci śpią na tandetnych fotelach. Zegar pokazuje czwartą piętnaście. Boli go głowa, stopy i skronie ma opuchnięte, oczy zmęczone, jakby ktoś sypnął w nie pyłem. Całkiem zatracił poczucie czasu, miejsca i perspektywy. Równie dobrze mógłby unosić się w kosmosie w tym powodującym migrenę świetle. Chowdhury gada o Shaheenie Badoor Khanie:
— No, ta begum na przykład wolałaby, żeby z tym rozwodem było odwrotnie.
Mężczyźni śmieją się cicho w ostrym, punktowym świetle halogenów w suficie.
— Ale musicie przyznać, że nieźle wycofał się w tło — mówi Narvekar. — Dwadzieścia cztery godziny to w polityce dużo czasu.
— Nigdy mu nie ufałem — dodaje Chowdhury. — Zawsze czułem, że ma w sobie coś oślizłego, jest jakiś zbyt wyrafinowany, zbyt kulturalny…
— Zbyt muzułmański? — pyta Narvekar.
— No właśnie: jakiś taki nie do końca… męski. I nie jestem pewien, z tym wtapianiem się w tło. Ty mówisz, że dwadzieścia cztery godziny to długo; ja mówię, że w polityce wszystko się ze sobą łączy. Jeden luźny kamyk powoduje lawinę. Przegrywa się bitwę przez brak jednego hufnala do podkucia konia. Motyl w Pekinie i tak dalej. Khan to początek tego wszystkiego, dla jego własnego dobra mam nadzieję, że wyjechał już z Bharatu.
— Hidżra — rzuca Laxman. Lód postukuje w jego szklance.
— Panowie — odzywa się Ashok Rana. Ma wrażenie, że mówi to ktoś inny, z oddali. — Moja siostra nie żyje. — Potem, dając im chwilę do namysłu, dodaje: — Nasza odpowiedź dla pana Jivanjeego?
— Będzie miał swój Rząd Ocalenia Narodowego — odpowiada Narvekar. — Po orędziu.
Sztab w drugiej kabinie szybko przygotowuje wstępną wersję poprawionej mowy. Ashok Rana przegląda wydruk, notując uwagi niebieskim długopisem na marginesie. Rząd Ocalenia Narodowego. Wyciągamy Dłoń na Zgodę. W Jedności Siła. Zjednoczeni Przejdziemy Przez Ten Trudny Czas. Naród Zjednoczony Jest Niezwyciężony.
— Panie premierze, już czas — podsuwa Trivul Narvekar.
Prowadzi Ashoka Ranę do studia z przodu Vayu Sena One. Jest niewiele większe niż samolotowa toaleta: kamera, mikrofon na wysięgniku, biurko, krzesło, bharacka flaga na drzewcu, realizatorzy wizji i dźwięku za szklaną szybą w identycznej, lustrzanej klitce. Dźwiękowiec pokazuje Ashokowi, jak podnosi się blat biurka, żeby się wcisnąć na krzesło. Krzesło ma pas bezpieczeństwa, na wypadek turbulencji albo niespodziewanego lądowania. Ashok Rana wyczuwa zbyt silny zapach aromatyzowanej politury do mebli. Młoda kobieta, której nie kojarzy ze swojego sztabu prasowego, zakłada mu nowy krawat, spinkę z karmicznym kołem Bharatu i usiłuje coś zrobić z jego włosami i spoconą twarzą.
— Czterdzieści sekund, panie premierze — mówi Trivul Narvekar. — Tekst będzie się sam przesuwać na ekranie przed kamerą.
Ashok Rana w przerażeniu zastanawia się, co zrobić z rękami? Zacisnąć? Spleść palce? Pół namaste? Gestykulować?
Kontrolę przejmuje realizator wizji.
— Mamy połączenie satelitarne. Odliczamy: dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście, czerwona kropka oznacza, że kamera pracuje, panie premierze, wideotekst start… sześć, pięć, cztery, trzy, dwa… lecimy.
Ashok Rana podejmuje decyzję, co zrobić z rękami. Kładzie je luźno na blacie biurka.
— Moi drodzy rodacy — czyta. — Z ciężkim sercem zwracam się do was dziś rano…
* * *
Ogród, przemoczony deszczem. Deszcz wahadłowo kiwa ciężkimi liśćmi pnących psiankowatych, powojnika i kiwi. Deszcz wylewa się z drenów w podwyższonych grządkach, czarny i spieniony od iłu; deszcz spływa płaszczyznami po zakrzywionych betonowych bloczkach ścieżek, szemrząc w rowkach i kanalikach, tańcząc w odpływach i odwodnieniach, wskakując do przepełnionych rynienek i spływów kanalizacyjnych; deszcz wylewa się wodospadami z obwisłych rynien na ulicę. Deszcz przykleja jedwabne sari do płaskiego brzucha, krągłych bioder, małych piersi o płaskich sutkach. Deszcz przykleja długie czarne włosy Parvati Nandhy płasko do czaszki. Deszcz spływa jej wzdłuż szyi, po kręgosłupie, po piersiach, ramionach i nadgarstkach, ułożonych elegancko, symetrycznie na udach. Deszcz wije się wirami wokół jej bosych stóp i srebrnych pierścieni na palcach. Parvati Nandha jest w swojej altanie. U stóp ma worek, w połowie pusty, zwinięty, żeby deszcz nie moczył białego proszku.
Z zachodu przetacza się stłumiony grzmot. Nie słyszy go, nadstawia uszu na odgłosy z ulic. Strzały brzmią jakby gdzieś dalej, urywane, przypadkowe; syreny przesuwają się z lewa na prawo, potem w tył, za nią.
Nasłuchuje jeszcze jednego dźwięku.
Jest. Odkąd zadzwoniła, ćwiczyła się w odróżnianiu go od nowych, dziwnych dźwięków miasta dziś wieczorem. Szczęknięcie otwieranych frontowych drzwi. Wiedziała, że przyjdzie. Odlicza w myślach i dokładnie w chwili, jaką sobie wyliczyła, czarna sylwetka pojawia się w drzwiach do ogrodu na dachu. Krishan nie widzi jej w ciemnej altanie, przemoczonej deszczem.
— Dobry wieczór?! — woła.
Parvati obserwuje go.
— Parvati? Jesteś tam? Halo?
— Tutaj — szepcze. Widzi, jak jego sylwetka prostuje się i spina.
Читать дальше