Parlamentarny osobisty sekretarz obraca fotel ku niemu i podaje nad stolikiem mocno pobazgrany wydruk.
— Wstępna wersja orędzia, gdyby chciał pan zapoznać się z głównymi tezami.
Samolot premiera ostatni raz szarpie i wydostaje się w czyste powietrze. Ashok Rana widzi przez okno oświetloną księżycem powierzchnię morza burzowych chmur. Pilot gasi kontrolki pasów, plastikowa rura kadłuba w jednej sekundzie wypełnia się dzwonkami telefonów. Wszyscy politycy i urzędnicy państwowi wstają z foteli i tłoczą się wokół konferencyjnego stołu. Nachylają się nad nim z uważnymi, wyczekującymi minami. Uważne i wyczekujące miny nie opuszczają ich twarzy odkąd sekretarz Narvekar i minister obrony Chowdhury wygramolili się z wojskowego tilt-jeta, który wylądował w jego ogrodzie, i pomogli mu zapakować się z rodziną do środka. Prezes Sądu Najwyższego Laxman odebrał od niego przysięgę, kiedy tilt-jet opadał w najdalszy, najbezpieczniejszy zakątek lotniska, gdzie stał już Vayu Sena One. Wojskowa pielęgniarka w chirurgicznych rękawiczkach zrobiła mu skalpelem najmniejsze możliwe nacięcie na kciuku, przycisnęła go do diagnostycznej płytki i jeszcze zanim zdążył poczuć ból, przemyła rankę dezynfekującym alkoholem i założyła opatrunek.
— Do uwierzytelniania DNA, panie premierze — wyjaśnił Trivul Narvekar, lecz Ashok Rana skupił uwagę na oficerze lotnictwa stojącym tuż za pielęgniarką z wyciągniętym pistoletem, lufa o milimetry od jej czaszki.
Stracić jednego premiera to tragedia, dwóch — zaczyna wyglądać na spisek. Potem w jego polu widzenia zamajaczyła twarz prezesa Sądu Najwyższego, Laxmana.
— Niniejszym przekazuję panu, panie premierze, państwowe pieczęcie. Odtąd posiada pan pełną władzę wykonawczą.
A510 podpływa ku olbrzymiemu bharackiemu księżycowi. Ashok Rana mógłby patrzeć weń w nieskończoność, wyobrażać sobie, że pod chmurami nie ma chaotycznego, rozbitego państwa. Lecz te wszystkie twarze wyczekują, oczekują. Zerka na wydruk. Odmierzone frazy, chwytliwe zdanka z wpisanymi od razu przed i po pauzami dla montażu, stanowcze postanowienia i porywające oświadczenia. Ashok Rana jeszcze raz patrzy na rodzinę na ekraniku wielkości dłoni.
— Czy odzyskano już ciało mojej siostry?
Milknie każdy podniesiony głos i każdy palmer.
— Zabezpieczono cały teren — odpowiada sekretarz Narvekar.
— Czy możemy mieć zaufanie do wojska?
— Wysłaliśmy regularne siły. Można na nich polegać. To była mała grupa spiskowców wśród elitarnych dywizji, z których rekrutowała się osobista ochrona pani premier. Osoby odpowiedzialne zostały aresztowane. Niestety, nie udało się zapobiec samobójstwu jednego z wyższych oficerów. Osobista ochrona nie żyje, panie premierze.
Ashok Rana zamyka oczy, wyobraża sobie strumienie stratosfery opływający skorupkę samolotu, w której jest zamknięty.
— Czyli nie Awadh.
— Nie, panie premierze. Nigdy nie podejrzewaliśmy, że Awadh ucieknie się do zamachu, jeśli wybaczy mi pan to słowo.
— Demonstranci?
— Rozproszeni, panie premierze. Ale sytuacja w mieście pozostaje bardzo niestabilna, odradzałbym szybki powrót do Varanasi.
— Nie chcę, żeby ich ścigano. Morale i tak jest zbyt kiepskie, żeby jeszcze napuszczać armię na własną ludność. Ale stan wojenny trzeba utrzymać.
— Bardzo mądrze, panie premierze. Wielkoduszność w obliczu narodowego kryzysu, to dobrze zabrzmi. Panie premierze, nie chciałbym, żeby wyglądało na to, że w tym trudnym, bolesnym czasie pana naciskam, ale orędzie… To ważne, by kraj w miarę szybko usłyszał pana głos.
— Trivul, zaraz.
— Panie premierze, ale godzina jest już wyznaczona, kamery i mikrofony czekają…
— Trivul, zaraz!
Parlamentarny sekretarz cofa się z ukłonem, jednak Ashok Rana widzi po ułożeniu jego warg, że zagryza irytację. Jeszcze raz spogląda na księżyc, teraz niski, na zachodzie, na skraju srebrnego morza wody lejącej się na jego kraj. Nigdy już nie będzie mógł na niego spojrzeć, na przekrzywiony indyjski księżyc, nie myśląc o tej nocy, nie słysząc dzwonienia palmera w ciemności i nie czując ucisku strachu w żołądku, wiedział bowiem, jeszcze przed odebraniem, że to najgorsza z możliwych wiadomości; nie słysząc odmierzonego, wypowiadającego wielokrotnie trenowane słowa głosu sekretarza Pataka, tak obcego po przyjemnie znajomym głosie Shaheena Badoor Khana, mówiącego rzeczy niemożliwe; nie słysząc huku tilt-jetów łopoczących gałęziami miodli, podczas gdy jego żona i dzieci ubierają się i pakują po ciemku, żeby nie uczynić z siebie oświetlonego celu tego czegoś, co zwróciło się przeciwko rodowi Ranów. To światło na zawsze pozostanie zmienione w dźwięki. Tego nienawidzi najbardziej — że zepsuli mu księżyc.
— Vikram, muszę wiedzieć: czy my jesteśmy w stanie stawić opór Awadhowi?
Chowdhury kiwa głową.
— Lotnictwo nie poniosło żadnych strat.
— Nie wygrywa się wojen lotnictwem. Armia?
— Jeżeli będziemy zbyt głęboko doszukiwać się tych spiskowców, ryzykujemy rozłam wśród całego dowództwa. Ashok, jeśli Awadh zechce wziąć Allahabad, niewiele możemy zrobić, żeby ich powstrzymać.
— Nasze jądrowe i chemiczne środki odstraszające są bezpieczne?
— Panie premierze, z pewnością nie zdecyduje się pan na użycie ich jako pierwszy? — przerywa sekretarz Narvekar.
I Ashok znów na niego krzyczy.
— Atakują nasz kraj, nasze miasta stoją otworem, a moją własną siostrę jej osobista gwardia rzuciła na… na… na pastwę tłumu. Wiecie, co zrobili z tą triśulą? Wiecie? No? Co mam zrobić, żeby nas bronić? Co mam zrobić, żebyśmy byli bezpieczni?
Twarze kulturalnie tracą wyraz, obojętnie reagując na podniesiony głos Ashoka Rany. Sam słyszy, że pobrzmiewa histerią. Pozwala, by te słowa padły. Gródź między salą konferencyjną a pokojem dla mediów jest ozdobiona nowoczesną interpretacją Tandawy Ntitji, kosmicznego tańca Śiwy; bóg spowity w płomienną ćakrę, z jedną stopą uniesioną. Ashok Rana całe swoje czterdzieści cztery lata przeżył w cieniu tej opadającej stopy, która zniszczy i odrodzi wszechświat.
— Przepraszam — rzuca. — Nie jest mi łatwo.
Politycy mamroczą słowa przyzwolenia.
— Nasza zdolność użycia broni atomowej i chemicznej jest nienaruszona — mówi Chowdhury.
— I tyle mi wystarczy — odpowiada Ashok Rana. — A teraz, orędzie…
Przerywa mu młodszy asystent, unosząc dwa palce.
— Panie premierze, telefon do pana.
— Chyba jasno powiedziałem, że nie odbieram żadnych telefonów. — Ashok Rana nadaje głosowi odrobinę stalowego tonu.
— Sahib, to N.K. Jivanjee.
Zebrani wokół owalnego stołu zerkają po sobie. Ashok Rana kiwa na asystenta.
— Daj tutaj. — Postukuje w ekran na podłokietniku.
W przedziale dla prasy jego żona i dzieci zapadły w stan przypominający sen, oparłszy się o siebie nawzajem. Ich miejsca zajmują ramiona i głowa przywódcy Shivaji, łagodnie oświetlone lampką z abażurem na biurku. Za nim geometryczne kształty sugerujące rzędy książek na półkach.
— Jivanjee. Śmiało sobie poczynasz.
N.K. Jivanjee pochyla głowę.
— Rozumiem, panie premierze, czemu pan tak myśli. — Ashok Rana aż podskakuje, słysząc ten tytuł. — Na wstępie chciałbym, żeby przyjął pan moje najszczersze wyrazy współczucia dla całej rodziny oraz męża i dzieci pańskiej świętej pamięci siostry. Cóż za tragiczna strata. Nie ma w Bharacie miejscowości, którą by nie wstrząsnęła do głębi wiadomość o tym, co się stało na rondzie Sarkhand. Jestem oburzony tym brutalnym morderstwem — i pomyśleć, że my mienimy się matką cywilizacji. Bezwarunkowo potępiam zdradę osobistej ochrony pani premier oraz zbrodniczy element wśród tłumu. Chcę zapewnić pana, że nikt w Shivaji nie pochwala tego strasznego aktu. To była tłuszcza podżegana do zbrodni przez zdrajców i renegatów.
Читать дальше