Czułem się upokorzony. Bezwartościowy.
Czułem, że nie zaliczyłem jakiegoś sprawdzianu.
Był mi potrzebny przewodnik. Udałem się więc do Carvajala.
To tutaj mieszka milioner, posiadający dar jasnowidzenia? W starym, obskurnym mieszkaniu w przysadzistej, zniszczonej, dziewięćdziesięcioletniej kamienicy tuż przy Flatbush Avenue, w sercu zapomnianej przez Boga i ludzi dzielnicy Brooklynu? Wyprawa w to miejsce stanowiła szaleńczy eksperyment. Jak każdy w administracji miejskiej wiedziałem, które rejony miasta spisano na straty, jako niesforne, pozostające poza prawem i pozbawione nadziei na zbawienie. Znajdowałem się właśnie w takiej okolicy. Pomimo szerzącego się rozkładu widziałem szczątki tutejszej dawnej powagi. Była to niegdyś dzielnica Żydów, koszernych rzeźników i nieudacznych adwokatów, należących do uboższej części klasy średniej; następnie stała się murzyńskim slumsem, prawdopodobnie z enklawami portorykańskimi; obecnie zaś była to po prostu dżungla, gnijąca ziemia jałowa rozsypujących się małych, dwurodzinnych bliźniaków z czerwonej cegły i sześciopiętrowych, okopconych sadzą kamienic, zamieszkałych przez włóczęgów, kokainistów, rabusiów, rabusiów rabusiów, stada zdziczałych kotów, dziecięce gangi, olbrzymie szczury i Martina Carvajala. „Gdzie?” — wykrzyknąłem, kiedy zaproponowałem Carvajalowi spotkanie, a on w odpowiedzi zaprosił mnie do siebie do domu. Sądzę, że dziwiąc się miejscu jego zamieszkania, zachowałem się nietaktownie. Carvajal zapewnił łagodnie, że nie stanie mi się żadna krzywda. „Mimo to wystąpię chyba o eskortę policyjną” — powiedziałem, Carvajal zaś roześmiał się i oświadczył, że to najpewniejszy sposób sprowokowania kłopotów, po czym stanowczo raz jeszcze podkreślił, że nie mam się czego obawiać i że nie grozi mi niebezpieczeństwo, jeżeli przyjadę sam.
Wewnętrzny głos, którego podszeptów zawsze słucham, powiedział mi, żeby nie tracić ducha, wybrałem się więc do Carvajala bez eskorty policyjnej, ale nie bez obawy.
W te okolice Brooklynu nie chciała pojechać żadna taksówka, a kapsuła naturalnie nie dociera do podobnych dzielnic. Pożyczyłem więc nie oznakowany samochód z bazy miejskiej i pojechałem sam, nie miałem dość tupetu, żeby narażać jeszcze życie kierowcy. Jak większość nowojorczyków, prowadziłem kiepsko, ryzykowałem więc już podczas jazdy. Przyjechałem jednak pod dom Carvajala na czas, co prawda z duszą na ramieniu, ale przynajmniej bez stłuczek. Prawda, oczekiwałem brudu, gnijących stosów śmieci na ulicach i gruzowisk po wyburzonych budynkach, wyglądających jak szczerbate zęby — ale nie sczerniałych, wyschniętych trupów zwierząt na ulicach: psów, kóz, świń? — nie drzewiastych chwastów, przebijających się przez chodnik jak w wymarłym mieście, nie wyziewów ludzkiego kału i uryny ani głębokich po kostki, piaszczystych wydm. Kiedy nieśmiało i nie bez lęku wyłoniłem się z chłodu swego auta, uderzyła mnie fala gorąca niby z piekarnika. Choć był dopiero początek czerwca, te nędzne ruiny paliło straszliwe sierpniowe słońce. Więc to też jest Nowy Jork? Sto lat temu mogłaby to być strażnica na jakiejś pustyni w Meksyku.
Włączyłem w samochodzie wszystkie urządzenia alarmowe. Sam byłem wyposażony w pałkę obezwładniającą najwyższej mocy i przypasany do uda stożek bezpieczeństwa, nokautujący każdego złoczyńcę z odległości dwunastu metrów. Mimo to, przechodząc przez ponurą ulicę, czułem się nieprzyzwoicie bezbronny, wiedziałem bowiem, że nic nie osłoni mnie przed jakimś przypadkowym snajperem, który zacznie sobie dla zabawy strzelać z góry. Ale chociaż kilku posępnych mieszkańców owej potwornej wioski przyglądało mi się kwaśno z ciemności przez spękane i złuszczone okna, chociaż kilku wąskich w biodrach ulicznych kowbojów posłało mi przeciągłe spojrzenia, to nikt mnie nie zaczepił, nikt nie odezwał się nawet słowem, a na czwartym piętrze nie rozpętała się jednak strzelanina. Wchodząc do zapadającej się kamienicy Carvajala czułem się niemal swobodnie: być może opinie o tej okolicy były oszczercze, być może jej mroczna reputacja wynikała tylko z paranoi klasy średniej. Dowiedziałem się później, że nie przeżyłbym nawet sześćdziesięciu sekund po opuszczeniu samochodu, gdyby Carvajal nie wydał odpowiednich poleceń zapewniających mi bezpieczeństwo. Cieszył się niesłychanym autorytetem w tej spieczonej dżungli; dla swoich dzikich sąsiadów był kimś w rodzaju czarownika, świętego totemu, świętego głupca, którego szanowano, którego się bano i któremu okazywano posłuszeństwo. Używany rozsądnie i z niebywałym skutkiem dar przewidywania uczynił go tutaj człowiekiem nietykalnym — nikt przecież w dżungli nie zadziera z szamanem — a dzisiaj akurat Carvajal swoją opiekuńczą opończę rozpostarł nade mną.
Mieszkał na piątym piętrze. Windy nie było. Na schodach na każdym kroku czekała mnie jakaś plugawa niespodzianka. Słyszałem bieganinę olbrzymich szczurów, robiło mi się niedobrze i krztusiłem się czując nie znane mi smrody, a w każdym cieniu widziałem czających się siedmioletnich morderców. Do drzwi dotarłem bez przeszkód. Carvajal otworzył, zanim odnalazłem dzwonek. Pomimo gorąca ubrany był w zapiętą pod szyją białą koszulę, szary, tweedowy garnitur i brązowy krawat. Wyglądał jak nauczyciel, oczekujący, aż wyrecytuje mu łacińskie koniugacje i deklinacje.
— Widzi pan? — powiedział. — Cały i zdrowy. Wiedziałem. Nic się panu nie stanie.
Zajmował trzy pomieszczenia: sypialnię, salon i kuchnię. Mieszkanie było niskie, tynk popękany, a wyblakłe, zielone ściany malowano chyba ostatnio w czasach Szczwanego Rysia Nixona [25] Richarda Nixona, prezydenta USA w latach 1969–1974, nazywano Tricky Dick — Szczwany Rysio.
. Meble były jeszcze starsze, pochodziły najprawdopodobniej z epoki Trumana, rozlazłe, nadmiernie wypchane, obite tapicerką w kwieciste wzory i wyposażone w mocne, nosorożcowate nogi. Nie było klimatyzacji, dlatego w powietrzu panowała duchota; nikłe źródło światła stanowiły żarówki, telewizor był archaicznym skrzynkowym modelem, a z kranu w kuchni zamiast ultradźwięków płynęła woda. W czasach mojego dzieciństwa, w połowie lat siedemdziesiątych, miałem bliskiego przyjaciela, którego ojciec zginął w Wietnamie. Mieszkał u dziadków, a ich mieszkanie wyglądało dokładnie tak samo. Mieszkanie Carvajala przerażająco tchnęło Ameryką z połowy stulecia; jak na planie filmowym albo w sali historycznej Smithsonian [26] Smithsonian Institution — kompleks muzeów w Waszyngtonie, pełni rolę narodowego muzeum Stanów Zjednoczonych.
.
Z nieobecną, roztargnioną gościnnością Carvajal posadził mnie na sfatygowanej kanapie w salonie i przeprosił, że nie ma w domu ani alkoholu, ani narkotyku, którym mógłby mnie poczęstować. Wyjaśnił, że nie jest niewolnikiem nałogów, a w tej okolicy trudno cokolwiek kupić.
— Nie szkodzi — odparłem wspaniałomyślnie. — Wystarczy mi szklanka wody.
Była letnia i lekko rdzawa. Powiedziałem sobie, że to też nie szkodzi. Usiadłem nienaturalnie wyprostowany, ze sztywnym kręgosłupem i napiętymi mięśniami nóg. Carvajal, przycupnąwszy z prawej strony na fotelu, zauważył:
— Wygląda pan na zdenerwowanego, panie Nichols.
— Zaraz się rozluźnię. Jazda tutaj…
— Oczywiście.
— Ale nikt mnie nie zaczepił na ulicy. Muszę wyznać, że spodziewałem się kłopotów, choć…
— Mówiłem panu, że nie stanie się nic złego.
— A jednak…
— Przecież mówiłem — powiedział łagodnie Carvajal. — Nie uwierzył mi pan? Trzeba mi było uwierzyć, panie Nichols. Pan przecież wie.
Читать дальше