Bez tej sztuczki byłby dla szóstaka tylko „zwyczajnym” i nie mógłby odpowiednio nim pokierować. Oto cały podstęp. To całkowicie zmieniało relacje między Buckmanem a szóstakami. W tak odwróconej sytuacji mógł z powodzeniem radzić sobie z ludźmi, nad którymi inaczej nie potrafłby zapanować.
Sprytny blef całkowicie likwidował rzeczywistą przewagę psychiczną, jaką miał nad nim szóstak. Buckmana bardzo cieszył ten fakt.
— Potrafę myśleć szybciej od szóstaka przez mniej więcej dziesięć, piętnaście minut — wyznał kiedyś, w wolnej chwili, Alys. — Jeśli jednak spotkanie potrwa dłużej… — Poparł słowa gestem, zgniatając opakowanie czarnorynkowych papierosów. Dwa były jeszcze w środku. — Później wygrywają dzięki swoim nadzwyczajnym zdolnościom.
Potrzebuję dźwigni, którą mógłbym podważyć i otworzyć te ich cholerne umysły.
I w końcu ją znalazł.
— Dlaczego siódmak? — pytała Alys. — Skoro to fkcja, to dlaczego nie ósmak albo trzydziestak?
— Grzech pychy. Wygórowane ambicje. — Nie miał ochoty popełnić tego legendarnego błędu. — Powiem im — wyjaśnił ponuro — to, w co według mnie wierzą.
Okazało się, że miał rację.
— Nie uwierzą ci — mówiła Alys.
— Och, do diabła, uwierzą! — odparował. — To ich skrywana obawa, ich bete noire. Oni są szóstym z kolei produktem rekonstrukcji DNA i wiedzą, że jeśli można to było zrobić z nimi, to z innymi również, i uzyskać jeszcze lepsze wyniki.
— Powinieneś wciskać kit w dziennikach telewizyjnych — powiedziała cicho Alys, bez zainteresowania.
To była cała jej reakcja. Jeżeli coś nie miało dla niej znaczenia, przestawało istnieć. To nie powinno udawać jej się aż tak długo… Kiedyś, myślał często Buckman, przyjdzie jednak czas zapłaty: negowana rzeczywistość upomni się o swoje, niespodziewanie dopadając i doprowadzając do szaleństwa.
Alys, jak myślał wielokrotnie, w pewnym sensie, w jakiś niezwykły sposób, była patologicznym przypadkiem. Wyczuwał to, ale nie potrafł zdefniować, często miał jednak takie przeczucia. Nie przejmował się tym, ponieważ ją kochał. Wiedział, że ma rację.
— Było nas bardzo niewielu — zaczął Buckman, sadowiąc się za ogromnym dębowym biurkiem. — Tylko czworo. Jeden już nie żyje, więc zostało troje. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie są pozostali. Utrzymujemy z sobą jeszcze luźniejsze kontakty niż wy, szóstacy, czyli niemal żadnych.
— Kto pana zmutował? — spytał Jason.
— Dill-Temko. Tak samo jak pana. Kierował pracami począwszy od piątaków do siódmaków, a potem przeszedł na emeryturę. Jak pan z pewnością wie, już nie żyje.
— Tak — rzekł Jason. — Wszyscy byliśmy wstrząśnięci.
— My też — powiedział posępnie Buckman. — Dill-Temko był naszym rodzicem. Naszym jedynym rodzicem. Czy pan wie, że w chwili śmierci pracował nad ósmakami?
— Jacy by byli?
— To wiedział tylko Dill-Temko — odparł Buckman. Poczuł, że zdobywa coraz większą przewagę nad siedzącym naprzeciw szóstakiem. Jakże krucha była jednak ta przewaga psychologiczna. Wystarczyło jedno błędne stwierdzenie, jedno słowo za dużo, by zniknęła. A kiedy raz ją utraci, nigdy już jej nie odzyska.
Na tym polegało ryzyko, ale to go bawiło: zawsze lubił stawiać na nikłe szansę, grać w ciemno. Takie chwile jak ta budziły w nim poczucie własnej wartości. Nie uważał tego za imaginację… mimo tego, co powiedziałby o nim szóstak, gdyby poznał w nim zwyczajnego. To go nie obchodziło.
— Peggy, przynieś nam dzbanek kawy, śmietankę i tak dalej. Dziękuję — powiedział, wcisnąwszy przycisk. Z wystudiowaną swobodą wyciągnął się w fotelu i patrzył na Jasona Tavernera.
Każdy, kto spotkał kiedyś szóstaka, rozpoznałby go w Tavernerze. Silny tors, potężne sklepienie ramion i pleców, wielka, kształtna głowa. Większość zwyczajnych nigdy nie rozpoznałaby szóstaka; nie mieli takiego doświadczenia jak Buckman ani jego długo gromadzonej wiedzy.
— Nigdy nie opanują mojego świata i nie będą nim rządzić — powiedział kiedyś do Alys.
— Ty nie masz świata. Masz tylko gabinet. W tym momencie zakończył dyskusję.
— Panie Taverner — zaczął bez ogródek — jak zdołał pan usunąć dokumenty, karty, mikroflmy, a nawet całe akta ze wszystkich banków danych na planecie? Usiłowałem wyobrazić sobie sposób, w jaki można to zrobić, ale mi się nie udało.
Skupił wzrok na przystojnej, chociaż zdradzającej dojrzały wiek, twarzy szóstaka i czekał.
Co mam mu powiedzieć? — zadawał sobie pytanie Jason Taverner, siedząc w milczeniu przed generałem policji. Całą prawdę, jaką znam? To byłoby trudne, gdyż sam wszystkiego nie ogarniam. Może siódmak mógłby… no cóż, Bóg wie, co mógłby zrobić siódmak. Postanowił powiedzieć mu wszystko.
Jednakże kiedy otworzył usta, coś odebrało mu mowę. Nie chcę mówić mu niczego — uświadomił sobie. Teoretycznie może ze mną zrobić wszystko: ma generalskie stanowisko, autorytet, a jeśli jest siódmakiem… jego możliwości są prawie nieograniczone. Powinienem oprzeć się na takim założeniu, jeśli nie z innych powodów, to dla własnego dobra.
— Fakt, że jest pan szóstakiem — rzekł Buckman po chwili milczenia — każe mi widzieć to w innym świetle. Współpracuje pan z innymi szóstakami, prawda? — Nie odrywał oczu od twarzy Jasona, który uznał to za nieprzyjemne i rozpraszające. — Myślę — oświadczył Buckman — że mamy tu pierwszy konkretny dowód tego, że szóstaki…
— Nie — przerwał mu Jason.
— Nie? — Buckman nadal przeszywał go wzrokiem. — Nie są w to zamieszani inni szóstacy?
— Znam tylko jednego. To Heather Hart, która uważa mnie za zboczonego fana.
— Zmełł te słowa w ustach.
Buckman zainteresował się; nie miał pojęcia, że sławna piosenkarka Heather Hart jest szóstakiem. Po namyśle wydało mu się to prawdą. Jeszcze nigdy nie stawił czoła kobiecie szóstakowi; jego kontakty z nimi nie były tak częste.
— Skoro panna Hart jest szóstakiem — powiedział na głos — to może powinniśmy zaprosić ją tu i przeprowadzić rozmowę. — Policyjny eufemizm łatwo spłynął mu z języka.
— Zróbcie to — rzucił wściekle Jason. — Przepuśćcie ją przez magiel. Zamknijcie. Wsadźcie do obozu pracy.
Wy, szóstaki, powiedział sobie Buckman, nie jesteście wobec siebie lojalni. Już dawno to odkrył, ale wciąż go to dziwiło. Elitarna grupa, wybrana z kręgów dawnej arystokracji, aby rządzić i kierować światem, rozproszyła się i stała niczym tylko dlatego, że jej członkowie nie znosili się wzajemnie. Uśmiechnął się w duchu, pozwalając, by uśmiech pojawił się w końcu na jego twarzy.
— Bawi to pana? — spytał Jason. — Nie wierzy mi pan?
— To bez znaczenia.
Buckman wyjął z szufady biurka pudełko cygar Cuesta Rey i nożykiem, przeznaczonym tylko do tego celu, obciął koniec jednego z nich. Siedzący naprzeciw niego Jason Taverner obserwował to z głębokim zainteresowaniem.
— Cygaro? — zaproponował Buckman. Podsunął pudełko Jasonowi.
— Nigdy nie paliłem dobrego cygara — rzekł Jason. — Jeśli rozejdzie się, że…
— urwał.
— Rozejdzie się? — zapytał Buckman, nadstawiając ucha. — Rozejdzie się — w jakich kręgach? Policyjnych?
Jason nie odpowiedział. Zacisnął pięści i zaczął głośniej oddychać.
— Czy są jakieś sfery, w których jest pan dobrze znany? — pytał Buckman. — Na przykład, wśród intelektualistów w obozach pracy, no, tych, którzy kolportują ręcznie pisane ulotki.
Читать дальше