— Przecież to obrzydliwe — zaprotestował jeden z policjantów.
— To pańskie zdanie — rzekł Muf, nabierając odwagi.
— Dlaczego to nie jest zbrodnią, ciężką zbrodnią? — upierał się stojący nad nim policjant.
— Systematycznie eliminują z kodeksów przestępstwa bez ofar — odparł kapral.
— Ten proces trwa od dziesięciu lat.
— To? To jest przestępstwo bez ofary?
— Cóż takiego pociąga cię w takich młodych chłopcach? Powiedz, zawsze interesowali mnie tacy pedzie jak ty — powiedział kapral do Mufego.
— Pedzie — powtórzył Muf, krzywiąc się. — A więc jestem pedziem.
— Tak określamy pedoflów — wyjaśnił kapral — którzy wykorzystują małoletnich do swoich homoseksualnych celów. Chociaż to legalne, mimo wszystko paskudne. Co robisz w dzień?
— Sprzedaję używane śmigacze.
— Gdyby oni, twoi pracodawcy, wiedzieli, że jesteś pedziem, nie chcieliby, żebyś dotykał ich pojazdów. Nie po tym, co te owłosione białe ręce robiły po pracy. Racja, panie Muf? Nawet sprzedawcy używanych śmigaczy nie uchodzi być pedziem. Mimo że to już nie jest przestępstwem.
— To wina mojej matki — jęknął Muf. — Zdominowała mojego ojca, który był słabym człowiekiem.
— Ilu takich chłopców zdeprawowałeś przez ostatnie dwanaście miesięcy? — zapytał kapral. — Pytam poważnie. Czy te związki zawsze trwają tylko jedną noc?
— Kocham Bena — oświadczył Muf, patrząc przed siebie i ledwie poruszając wargami. — Później, kiedy moja sytuacja fnansowa się poprawi i będę mógł go utrzymać, zamierzam go poślubić.
— Czy chcesz, żebyśmy cię stąd zabrali? Odprowadzili do rodziców? — spytał kapral chłopca.
— On tu mieszka — rzekł Muf, uśmiechając się.
— Taak, zostanę tutaj — powiedział ponuro chłopak. Zadrżał. — Czy możecie mi oddać koc? — rzucił z irytacją, wyciągając rękę.
— Tylko nie hałasować mi tutaj — ostrzegł kapral, odsuwając się z ponurą miną.
— Chryste. I oni wycofali to z kodeksu.
— Pewnie dlatego — rzekł Muf, odzyskując pewność siebie na widok policjantów opuszczających jego sypialnię — że niektórzy z tych wielkich, grubych marszałków policji sami pieprzą dzieciaki i nie chcą ryzykować. Nie znieśliby skandalu.
Jego uśmiech zmienił się w obleśny grymas.
— Mam nadzieję — powiedział kapral — że pewnego dnia naruszysz jakieś prawo i zgarną cię, a ja będę miał służbę, kiedy to nastąpi, i będę mógł cię zamknąć osobiście.
— Odchrząknął, a potem splunął na pana Mufego. Splunął mu prosto w zarośniętą, pozbawioną wyrazu twarz.
Policjanci w milczeniu przeszli przez bawialnię, pełną niedopałków, popiołu, zgniecionych opakowań i niedopitych kieliszków, i wyszli na korytarz. Kapral zatrzasnął drzwi, otrząsnął się i stał przez moment, czując pustkę w głowie, kompletne, chwilowe oderwanie od rzeczywistości. Po chwili powiedział:
— Dwieście jedenaście. Pani Ruth Gomen. Tam powinien być podejrzany Taverner, jeżeli w ogóle gdzieś tu jest, skoro to ostatnie mieszkanie.
Nareszcie, pomyślał.
Zapukał do frontowych drzwi mieszkania nr 211. Stał z plastikowo-ołowianą pałką w pogotowiu, zupełnie nie dbając o tę robotę.
— Widzieliśmy pana Mufego — powiedział na pół do siebie. — Teraz zobaczmy panią Gomen. Myślicie, że będzie lepsza? Miejmy nadzieję, bo na dzisiaj mam już dosyć.
— Wszystko będzie lepsze od niego — rzekł ponuro jeden ze stojących za nim policjantów. Pokiwali głowami i naprężyli mięśnie, nasłuchując odgłosu powolnych kroków za drzwiami.
W bawialni ślicznego, komfortowego, nowo wybudowanego apartamentu Ruth Rae w dzielnicy Firefash w Las Vegas, Jason Taverner powiedział:
— Jestem pewien, że mogę liczyć czterdzieści osiem godzin na zapytanie i dwadzieścia cztery godziny na odpowiedź. Tak więc jestem przekonany, że nie muszę wynosić się stąd natychmiast.
A jeśli nasza nowa, rewolucyjna reguła jest właściwa, pomyślał, wtedy to założenie zmieni sytuację na moją korzyść. Będę bezpieczny. TEORIA ZMIENIA…
— Cieszę się — mówiła cicho Ruth — że możesz zostać ze mną jak cywilizowany człowiek i pogadać jeszcze trochę. Zrobić ci drinka? Może szkockiej z colą?
TEORIA ZMIENIA OPISYWANĄ PRZEZ SIEBIE RZECZYWISTOŚĆ.
— Nie — odmówił i krążył po pokoju, nasłuchując… sam nie wiedział czego. Może braku odgłosów. Żadnych grających telewizorów, żadnego tupania nóg nad głową. Nawet żadnych pornofonicznych piosenek, ryczących z kwadrofonicznych zestawów.
— Czy te mieszkania mają grube ściany? — zapytał nagle Ruth.
— Nigdy nic nie słychać.
— Czy to nie wydaje ci się dziwne? Nienormalne?
— Nie — Ruth potrząsnęła głową.
— Ty przeklęta, głupia krowo! — rzucił wściekle. Rozdziawiła usta z zaskoczenia i urazy. — Wiem — warknął — że mnie dopadli. Tutaj. Teraz. W tym pokoju.
Usłyszeli dzwonek do drzwi.
— Zignorujmy go — powiedziała szybko Ruth, przejęta i wystraszona. — Chcę tylko posiedzieć i pogadać z tobą o dobrych stronach twojego życia i o tym, czego pragnąłeś, a jeszcze nie zdołałeś osiągnąć…
Umilkła, kiedy podszedł do drzwi.
— To pewnie ten facet z góry. Pożycza ode mnie różne rzeczy. Przedziwne. Na przykład dwie piąte cebuli.
Jason otworzył drzwi. W progu tłoczyli się trzej policjanci z wymierzoną w niego bronią i pałkami.
— Pan Taverner? — spytał policjant z belkami na ramieniu.
— Tak.
— Dla pańskiego dobra i bezpieczeństwa zostaje wobec pana zastosowany natychmiastowy areszt ochronny. Proszę iść z nami, nie uciekać ani w żaden inny sposób nie oddalać się od nas. Przedmioty będące pańską własnością, o ile takowe tu są, zostaną zabrane później i dostarczone na miejsce pańskiego późniejszego pobytu.
— Dobrze — zgodził się, nie czując prawie nic. Za jego plecami Ruth Rae wydała stłumiony krzyk.
— Pani też — rzekł policjant z belkami, wskazując ją pałką.
— Czy mogę wziąć płaszcz? — zapytała nieśmiało.
— Idziemy.
Policjant energicznie przecisnął się obok Jasona, chwycił Ruth Rae za ramię i wyprowadził ją z mieszkania na korytarz.
— Rób, co mówi — polecił jej szorstko Jason. Ruth Rae pociągnęła nosem.
— Wsadzą mnie do obozu pracy.
— Nie — powiedział Jason. — Pewnie cię zabiją.
— Naprawdę miły z ciebie facet — skomentował jeden z policjantów bez belek, razem z kolegami sprowadzając Jasona i Ruth Rae po żelaznych schodach na parter. W jednym z boksów stała zaparkowana policyjna furgonetka, wokół niej czekało kilku policjantów z bronią gotową do strzału. Wyglądali na osowiałych i znudzonych.
— Proszę pański dowód — powiedział do Jasona policjant z belkami; wyciągnął rękę i czekał.
— Mam siedmiodniową przepustkę policyjną — rzekł Jason. Drżącą ręką wyjął ją i dał policjantowi.
— Przyznaje pan z wolnej i nieprzymuszonej woli, że jest pan Jasonem Tavernerem? — zapytał kapral, sprawdzając przepustkę.
— Tak.
Dwaj policjanci wprawnie go zrewidowali, poszukując broni. Poddał się temu w milczeniu, nadal nie odczuwając niczego, oprócz spóźnionego żalu, że nie zrobił tego, co powinien był zrobić: wynieść się. Opuścić Las Vegas. Udać się dokądkolwiek.
— Panie Taverner — rzekł policjant — Wydział Policji Los Angeles poprosił nas, żebyśmy zastosowali wobec pana areszt ochronny dla pańskiego dobra i bezpieczeństwa, a także przetransportowali pana bezpiecznie i z należną troską do Akademii Policyjnej w centrum L.A., dokąd udamy się teraz. Czy ma pan jakieś skargi co do sposobu, w jaki pana potraktowano?
Читать дальше