Usłyszałem zza pleców: — Hej, Cassidy! Chodź, to facet, o którym ci mówiłem!
Odwracając się zobaczyłem Ricka Liddy’ego, magistranta filologii angielskiej, który miał odpowiedź na wszystkie pytania z wyjątkiem tego, co ma zrobić ze swoim stopniem naukowym w czerwcu. Była z nim wyższa wersja jego samego w bluzie dresowej z nadrukiem Yale.
— Fred, to mój brat Paul. Przyjechał w odwiedziny do ubogiego krewnego — powiedział Rick.
— Cześć, Paul.
Postawiłem kawę na parapecie i zacząłem wyciągać do niego niewłaściwą rękę. Zorientowałem się, podałem mu drugą, poczułem się głupio.
— To on — powiedział Rick — jak Żyd Wieczny Tułacz czy Dziki Myśliwy. Ten, który nie chce skończyć studiów. Temat niezliczonych ballad i limeryków: Fred Cassidy — Wieczny Student.
— Zapomniałeś o Latającym Holendrze — odparłem — i jestem doktor Cassidy, do cholery!
Rick roześmiał się.
— Czy to prawda, że wspinasz się nocami? — spytał Paul.
— Czasami — odpowiedziałem, czując, że między nami otwiera się szczególna przepaść. Ten cholerny dyplom już zaczynał mi ciążyć. — Tak, to prawda.
— Wspaniale. To naprawdę wspaniale. Zawsze chciałem poznać prawdziwego Freda Cassidy’ego, wspinacza.
— Obawiam się, że właśnie go poznałeś — rzekłem.
Wtedy ktoś odwiesił słuchawkę, więc rzuciłem się do telefonu.
— Przepraszam.
— Jasne. Do zobaczenia. Fred. Przepraszam — panie doktorze.
— Miło mi było cię poznać.
Przebijając się przez ułożone od tyłu cyfry numeru Hala poczułem się dziwnie przygnębiony. Numer okazał się zajęty. Spróbowałem zadzwonić do Nadlera. Sekretarka poprosiła mnie o numer, pod którym można mnie złapać, o wiadomość lub o obie te rzeczy. Nic jej nie powiedziałem. Znów nakręciłem numer Hala. Tym razem się dodzwoniłem — wydawało się, że w ciągu ułamka sekundy od pierwszego dzwonka.
— Tak? Słucham?
— Niemożliwe, żebyś biegł z tak daleka — powiedziałem. — Dlaczego brak ci tchu?
— Fred! Nareszcie, do cholery!
— Przepraszam, że nie dzwoniłem wcześniej. Było mnóstwo spraw…
— Muszę się z tobą zobaczyć!
— Też o tym myślałem.
— Gdzie jesteś?
— W związku studentów.
— Zostań tam. Nie! Poczekaj chwilkę. Zaczekałem. Minęło dziesięć czy piętnaście sekund.
— Próbuję sobie przypomnieć jakieś miejsce, które pamiętasz — powiedział. — Posłuchaj: nie mów gdzie, jeśli pamiętasz, ale przypominasz sobie, gdzie byliśmy jakieś dwa miesiące temu, kiedy posprzeczałeś się z tym studentem medycyny. Kenem? Taki szczupły, zawsze poważny?
— Nie — odparłem.
— Nie pamiętam samej sprzeczki, ale pamiętam jej koniec: powiedziałeś, że doktor Richard Jordan Gatling zrobił więcej dla rozwoju współczesnej chirurgii niż Halsted. Ken zapytał cię, jakie techniki rozwinął doktor Gatling, a ty odpowiedziałeś, że Gatling wynalazł karabin maszynowy. Odparł, że to nie jest śmieszne, i wyszedł. Powiedziałeś mi, że to dupek, który jest przekonany, że po skończeniu studiów otrzyma Świętego Graala, a nie prawo do pomagania ludziom. Pamiętasz, gdzie to było?
— Teraz tak.
— Dobrze. Proszę cię, idź tam. I poczekaj.
— Dobra, rozumiem.
Odwiesił słuchawkę, ja też. Dziwne. I niepokojące. Oczywista próba zmylenia podsłuchiwacza co do miejsca naszego spotkania. Kto? Dlaczego? I ilu?
Szybko wyszedłem ze związku, ponieważ wspomniałem o tym miejscu podczas rozmowy. Opuściłem teren uniwersytetu i poszedłem na północ, mijając trzy przecznice. Potem jeszcze dwie i kawałek boczną uliczką. To była mała księgarnia, do której lubiłem zachodzić raz w tygodniu zobaczyć, co nowego wyszło. Hal chodził tam czasami razem ze mną.
Przeglądałem książki przez jakieś pół godziny, oglądając odwrócone tytuły w przekręconym sklepie. Czasami czytałem Kika stron dla samej praktyki — na wszelki wypadek, gdyby sprawy miały stać na głowie przez dłuższy czas. Pierwsze zdanie z wbitt, miart Johna Berrymana nabrało szczególnego, osobistego znaczenia:
eiteul ob masiełYiojI?fe mebKuIbo a
…aisbfiłain w ogarnia ainm uHbwjuI
I zacząłem myśleć o kawałkach mnie samego rozrzuconych wszędzie, od trutniowania do rodzynkowienia i jeszcze potem. Czy warto podkradać się do lustra? — zastanowiłem się. Tak naprawdę to nigdy nie próbowałem tego robić. No ale…
Rozważałem kupno książki, gdy poczułem na ramieniu czyjąś rękę.
— Fred, chodź.
— Cześć, Hal. Zastanawiałem się…
— Prędko — rzekł. — Proszę. Zastawiam czyjś samochód.
Dobra.
Odstawiłem książkę na półkę i wyszedłem za Halem. Zobaczyłem samochód, podszedłem do niego, wsiadłem. Hal wsiadł od swojej strony i ruszyliśmy. Nic nie mówił, a ponieważ wyraźnie coś go gryzło, postanowiłem zaczekać, aż będzie gotowy mi o tym powiedzieć. Zapaliłem papierosa i patrzyłem przez okno.
Wyjechanie z centrum zajęło mu kilka minut. Odezwał się dopiero wtedy, gdy wjechaliśmy na spokojniejszy odcinek drogi.
— Napisałeś na karteczce, że masz pewien pomysł i że jedziesz go wypróbować. Rozumiem, że chodziło tu o kamień?
— Chodziło tu o wszystko, więc o kamień chyba też. Ale wcale nie jestem pewien, w jaki sposób.
— Czy zaczniesz od początku i opowiesz mi o wszystkim?
— A co z tą twoją pilną sprawą?
— Najpierw chcę usłyszeć o wszystkim, co ci się przytrafiło. Dobrze?
— Dobrze. A dokąd właściwie jedziemy?
— Na razie po prostu jedziemy. Proszę cię, opowiedz mi wszystko od chwili, kiedy wyszedłeś z mojego mieszkania do dzisiaj.
Spełniłem jego prośbę. Mówiłem bez końca, a po pewnym czasie budynki się skończyły, do szosy zbliżyła się trawa, zrobiła się wyższa, dołączyły do niej krzaki, nieśmiałe drzewa, czasami krowa, jakieś głazy i zabłąkany zając. Hal słuchał, kiwał głową, czasem zadawał jakieś pytanie.
— A więc teraz wygląda to dla ciebie tak, jakbym prowadził ze złej strony? — zapytał.
— Tak.
— Fascynujące.
Spostrzegłem, że zbliżamy się do oceanu, jadąc przez obszar upstrzony przez domki letniskowe, w większości opuszczone o tej porze roku. Tak pochłonęło mnie moje opowiadanie, że nie zauważyłem, że jedziemy już prawie godzinę.
— I dostałeś prawdziwy doktorat?
— Tak powiedziałem.
— Bardzo dziwne.
— Hal, grasz na zwlokę. O co chodzi? Czego takiego nie chcesz mi powiedzieć?
— Zajrzyj na tylne siedzenie — odparł.
— Dobra. Jak zwykle pełno śmieci. Na prawdę powinieneś kiedyś je wyczyś…
— Kurtka w rogu. Jest zawinięty w kurtkę.
Przeniosłem kurtkę na przednie siedzenie i rozwinąłem ją.
— Kamień! A więc cały czas go miałeś!
— Nie, nie miałem — rzekł.
— To gdzie go znalazłeś? Gdzie był?
Hal skręcił w boczną drogę. Obok przypikowała para mew.
— Przyjrzyj się mu. Uważnie go sobie obejrzyj. To ten, prawda?
— Wygląda, że tak. Ale tak naprawdę to nigdy się mu dokładnie nie przyglądałem.
— To musi być ten — powiedział. — Chyba właśnie go znalazłem na dnie skrzyni, którą dopiero teraz rozpakowałem. Trzymaj się tego.
— Co znaczy „trzymaj się tego”?
— Zeszłej nocy dostałem się do laboratorium Bylera i wziąłem go z półki. Było tam ich kilka. Jest równie dobry jak ten, który nam dał. Nie potrafisz go odróżnić, prawda? — Nie, ale nie jestem ekspertem. Co się tu dzieje? — Mary została porwana — powiedział.
Читать дальше