Słowa z dziwnego snu zrozumiałem znacznie później.
Pewnego dnia po południu czoło karawany zatrzymało się, mimo że słońce stało jeszcze wysoko. N’Goma zarządził postój, choć nie rozumiałem dlaczego. Gdy dojechałem na szczyt wydmy, zobaczyłem zupełnie białe pustkowie, na którym nie było piasku.
Była za to idealnie biała skała, pokryta najdziwaczniejszymi budowlami, jakie kiedykolwiek widziałem. Stały tam ogromne niczym cały pałac cesarski idealne stożki, jakby ze skały sterczały końce rogów jakichś monstrualnych stworów; były białe, kamienne kule wiszące nieruchomo nad ziemią; były słupy, które wysuwały się powoli wprost ze skały, rozkwitając na górze wielkimi wachlarzami niczym gigantyczne kwiaty.
Na skale pod nimi zapalały się i gasły idealnie proste linie, jakby wypełniał je ogień.
Staliśmy oniemiali, nie wiedząc, na co patrzymy i co będzie dalej.
— To miasto? — zapytał Benkej bezradnie.
— To Tupana Usingi, Pustkowie Snów — odpowiedział N’Goma, który wjechał na swoim ptaku między nas, a ja nagle przypomniałem sobie sen sprzed kilku dni. — Przeklęte miejsce, ale tylko tak przejdziemy na drugą stronę pustyni. Wejdźcie do obozu. Wiem, co robić, lecz musimy się przygotować. Nie patrzcie tam. Nawet samo spojrzenie może przyprawić o szaleństwo albo zabić.
— Droga prowadzi prosto na drugą stronę — tłumaczył nam potem. — Każdy, kto tam wejdzie, szybko zacznie widzieć to, co chce. To środek pustyni, zazwyczaj każdy o czymś marzy. Najczęściej o celu podróży albo o tych, których zostawił gdzieś daleko. Czasem też człowiek czuje strach. To pustynia. Nahel Zym. Śmierć czyha na każdym kroku. Jednak Tupana Usingi słyszy te wszystkie myśli. Słyszy i odpowiada. Ten, kto marzył o ogrodzie wśród płynącej wody, o dziewczętach i świeżych owocach, zobaczy taki ogród. Czasem na ergu widać obrazy wiosek, jezior i miast, ale nie są prawdziwe. Nie można do nich dojść. Na Tupana Usingi jest inaczej. Tupana daje ci, co chcesz, i możesz tam pójść. Możesz wejść do ogrodu. Możesz zobaczyć bliskich. Lecz wtedy zostaniesz już na zawsze. Tupana Usingi może też dać ci twój strach. Może dać demony, których się boisz, ale tu naprawdę rozerwą cię na strzępy. Wielu weszło między te dziwne wieże i kule. I wszyscy tam są. Uwięzieni w swoich marzeniach i koszmarach.
— Jak mamy przejść przez takie miejsce? — zapytał krótko Snop. — Przecież to szaleństwo.
— Dziś zjemy dobrą kolację. Będziemy tańczyć, grać na bębnach i śpiewać. Dziś zjemy do syta i wypijemy resztkę palmowego wina. Wypijemy też zioła, które nas wzmocnią. A jutro ustawimy karawanę, na czele której stanie Undule Malinda. Wujeczny brat trzeciej żony stryja mojego dziadka. Undule nie widzi, ale nie potrzebuje oczu. Zawsze zna kierunek. On nas poprowadzi, wiodąc pierwszego baktriana. Wszystkie zwierzęta pójdą za nim, pójdą też ptaki. A my będziemy spali. W siodłach i palankinach. Na pakach baktrianów. Będziemy spali głęboko, bo wypijemy drętwą wodę. Cała karawana przebędzie przez Tupana Usingi w głębokim śnie prowadzona przez ślepca. To jedyny sposób, by wejść tam i wyjść.
— Robiłeś to już przedtem? — zapytał Benkej. — Czy dopiero ci to przyszło do głowy?
— Wiele razy przechodziliśmy Tupana Usingi, ja i mój brat N’Beni. I za każdym razem wracaliśmy o wiele bogatsi niż wyszliśmy.
Było tak, jak powiedział. Przez pół smolistoczarnej, rozgwieżdżonej nocy tańczyliśmy, piliśmy i jedliśmy, a ja przez cały czas nie mogłem zapomnieć słów, które usłyszałem we śnie.
Czy mogłem przeżyć, nie wypiwszy drętwej wody? Co miała mi dać Tupana? Marzenia czy koszmary? I jak miałbym się stamtąd wydostać, skoro nikomu innemu się nie udało?
Jednak rano po skromnym śniadaniu robiłem to, co wszyscy. Pomagałem juczyć zwierzęta, osiodłałem mojego ptaka, wypiłem czarkę naparu. Wszyscy wyglądali na przerażonych, choć starali się tego nie okazywać.
Kiedy przygotowano wino palmowe z pieczołowicie odmierzonymi kroplami drętwej wody, nastrój panował taki, jakbyśmy zamierzali popełnić samobójstwo. Tylko odmierzającym płyn kebiryjskim czarownikom nie trzęsły się ręce.
— Nie pomyl się — wycedził Benkej. — Jestem tropicielem. Miałem z tym do czynienia. Nienawidzę, kiedy boli mnie głowa.
— Jedna kropla usypia, druga odbiera ból, trzecia zabija — wyrecytował Kebiryjczyk. — Tu nie wolno się pomylić.
Byłem bardziej przerażony niż inni. Oni mieli zaufać usypiającej wodzie i obudzić się po drugiej stronie albo w ogóle. Ja musiałem zaufać własnym zmysłom.
Podawano nam napój w małym czajniczku tuż przed wspinaczką na siodło ornipanta. Tłumaczono, że trzeba wejść i jak najprędzej przywiązać się do poręczy palankinu, żeby nie zsunąć się w czasie jazdy. Podnieść ornipanta i ruszyć naprzód. A potem zasnąć.
Ująłem dzióbek imbryczka, wypiłem swój łyk, ale utrzymałem go w ustach. Wyplułem wino dyskretnie, gdy tylko znalazłem się na grzbiecie ptaka i wypłukałem usta wodą z bukłaka, wypluwając ją, lecz i tak poczułem, że drętwieje mi język i policzki.
Ptak ruszył za innymi w dół wydmy, karawana prowadzona przez ślepca kierowała się wprost na upiorne pustkowie, gdzie poruszały się dziwaczne, stożkowate wieże, wysuwające się z ziemi i chowające pod skałę bez śladu.
Widziałem, jak jeden po drugim opadają na posłania, jak spuszczają głowy albo kiwają się przywiązani w siodłach niczym trupy. Ktoś zgubił tyczkę, która potoczyła się z brzękiem po gładkiej skale.
Na Pustkowiu Snów panowała upiorna, głucha cisza. Słychać było tylko łomot dziesiątków kopyt jucznych zwierząt i ciężkie człapanie ornipantów. Na czele wysoki starzec w kapturze wędrował pewnie na wschód, stukając o kamienną płytę końcem lancy, prowadząc za uździenicę pierwszego baktriana. Wyglądał, jakby stąpał po własnym cieniu.
Nie zapadłem w ciężki, nieprzytomny sen jak pozostali, ale i tak walczyłem z opadającymi powiekami. Odrobina drętwej wody musiała wedrzeć się do mojego ciała przez język i usta, lecz to było nieuniknione. Tyle tylko, że to, co oglądałem wywracającymi się oczami, walcząc nieustannie z sennością i kiwającą się głową, mogło być prawdą równie dobrze, jak dziwacznym snem.
Patrzyłem na wznoszące się nade mną gigantyczne, bodące niebo iglice, po których wędrowały w górę i w dół wielkie kule; na kamienne kolce, które nakryłyby podstawą całe wioski, dzielące się nagle na unoszące się w powietrzu plastry; na wielkie, syczące błyskawice, które strzelały pomiędzy szczytami wież.
A potem znalazłem się we mgle. Skłębionej, gęstej niczym śmietana mgle, w której stałem po prostu na nogach. Mój ptak gdzieś zniknął, nigdzie nie widziałem też karawany.
Z mgły wyłoniła się niewyraźna sylwetka wysokiego mężczyzny w kapturze i kireneńskiej kurcie pod płaszczem.
— Filarze! — zawołał mężczyzna łamiącym się głosem. — Mój mały tygrysie...
Padliśmy sobie w ramiona. Mój ojciec wyglądał młodziej niż wtedy, kiedy widziałem go po raz ostatni, pachniał lekko zwiędłymi kwiatami i bakhunowym dymem.
Nawet nie zauważyłem, kiedy łzy zaczęły płynąć mi po twarzy.
— Ojcze... — wyszeptałem, a nagle przypomniałem sobie, czym jest Tupana Usingi. Wiecznym snem, który zaspokaja tęsknotę, ale nie wypuszcza z objęć. — Ojcze, będę musiał odejść...
— Tak, chłopcze — powiedział cesarz, mój ojciec. — Nie możesz tu zostać. Nie możesz stać się częścią snu. Dlatego nie witam cię w ogrodzie. Spójrz. Nie ma tu krzewów ani pawilonów, nie ma twoich ukochanych kobiet, nie ma twoich braci ani matki. Jesteśmy tylko my dwaj. We mgle.
Читать дальше