Patrzyłem na świat zalany mrocznym, żółtawym światłem, od czasu do czasu rozcinany sinym błyskiem pioruna i czekałem na deszcz, jednak deszcz nie spadł.
Zobaczyłem natomiast Mirah. Stała na odległym wzgórzu, biała sylwetka z dziurami zamiast oczu. Tym razem miała na sobie jakieś giezło i stała przygarbiona, z opuszczoną głową osłoniętą włosami.
Krzyknąłem, lecz światło zamigotało tylko na chwilę i zgasło. Czekałem z biciem serca na kolejną błyskawicę, lecz kiedy się go doczekałem, szczyt wzgórza był pusty.
A potem ktoś chwycił mnie za ramię.
Wszystko nastąpiło naraz.
Mój stłumiony wrzask, ruch, z jakim przechwyciłem dotykającą mnie dłoń, i błysk ostrza, które wyciągnąłem z zanadrza.
Brus odbił cięcie, uderzając mnie w przedramię, nóż potoczył się po kamieniach.
Mój ornipant zaturkotał ze zdziwieniem.
— Wybacz, tohimonie — powiedział Brus.
— Też ją widziałeś? — zawołałem.
— Ardżuk, chłopcze... Młody Tygrysie... Przyszedłem się pożegnać.
W następnym rozbłysku zobaczyłem, że po jego twarzy toczą się strużki krwi, dwie z nich przepływały przez oczodoły, jak kręte górskie strumyki. Krwawe łzy. Pożegnanie przyjaciół, powiedział mój ojciec.
Pożegnanie...
— Kodai massa , tohimon — szepnął Brus niewyraźnie, otulając pięść dłonią i chyląc głowę. Wtedy zobaczyłem, że czaszkę ma najeżoną igłami i to dlatego po jego twarzy płynie krew. Oddech uwiązł mi w gardle. — Wybacz, panie, ale już nie potrafię być twoim obrońcą. Odchodzę, moje miejsce w duszy zajmuje kto inny. Może nie kapłan Czekedej, ale to nie jestem ja. Jestem sobą, dopóki w mojej głowie tkwią te igły. Sam je wbiłem. Wbiłem je i na chwilę odzyskałem moją duszę. Na tyle, żeby wypełnić moje ostatnie agiru.
— Brusie... — wychrypiałem, drżąc na całym ciele. — Brusie... synu Piołunnika... nie możesz...
— Nie, chłopcze — powstrzymał mnie. — Byłeś dla mnie jak syn. Nie możesz iść przez świat... Nieść losu całego Kirenenu, mając u boku kogoś, kto zmienia się we wroga. Nie możesz wędrować z Amitrajem, który nienawidzi wszystkiego, co wolne i prawdziwe, a kocha jedynie Podziemną Matkę i pragnie, by wszystko stało się jednym. Ja nie, lecz ja słabnę. Jestem pożerany od środka. Staję się skorupą, w której zamieszkał wąż. Żyję, tylko dopóki w mojej głowie tkwią kebiryjskie igły.
Słuchaj mnie, chłopcze, słuchaj! Mam mało czasu. Rozmawiały ze mną Ifrysy. Wiem, co zrobić. Mogę zatrzymać roiho. Mogę ją zniszczyć, jeśli zdołam się poświęcić. Tak to działa. Jesteś dla mnie jak syn, tohimonie. Zatrzymam ją. Pozwolę się pożreć. Oddam się roiho. Jej nienawiść spłonie w ogniu mojego oddania. Połączę się z nią. Znałeś ją, prawda?
— Nazywała się Mirah — wyszeptałem.
— Mirah... Obwinia ciebie, ale to ja ją zabiłem. Wybacz, tohimonie, nie ma już czasu. Patrz na niebo i na morze. One cię poprowadzą. Wypatruj ognistej gwiazdy. I przyjmij... moje agiru...
— Brus... — Czułem, że gorące łzy spływają z mojej twarzy razem z pyłem. Czerwone od piachu, podobne do krwi. Obaj płakaliśmy krwawo. Nie zdołałem powiedzieć mojemu przyjacielowi i obrońcy nic więcej, bo ścisnęło mnie w gardle.
— Romassu ... — powiedział Brus. „Romassu", moje życie.
Wstał i odszedł w ciemność. Jeszcze raz zobaczyłem go w świetle błyskawicy, kiedy wspinał się na wzgórze. A potem zostałem sam.
Rankiem byłem jak wypalony. O nieruchomej twarzy, z wnętrzem pustym i zmienionym w pogorzelisko. Straciłem już w życiu ludzi, którzy byli mi bardziej bliscy niż Brus. Kobiety, które kochałem tak, jak kocha mężczyzna, moich krewnych, mojego ojca i mojego nauczyciela. Za każdym razem była to strata, po której świat wydawał się niemożliwy, i każda przepalała mnie na wylot, jak piec wypala glinę. Rzecz w tym jednak, że Brus był ostatni. Nie miałem już nikogo, kogo znałbym dłużej niż kilka miesięcy. Nikogo, kto widział mnie, gdy byłem dzieckiem, i kto wiedziałby, kim jestem. Teraz byłem już całkiem sam.
Powiedziałem moim tropicielom, co się stało, lecz to byli moi żołnierze. Zrozumieli i czekali na rozkazy. Tyle. Widziałem w ich oczach błysk współczucia, ale przelotny. Polowemu dowódcy się nie współczuje. A jeśli nawet, to nie ma tego jak okazać.
Zanim wyruszyliśmy, poszedłem na tamto wzgórze, jednak nie zobaczyłem zupełnie nic. Ani kropli krwi, ani nawet śladów, bo wiatr wszystko wygładził. Znalazłem tylko rzemyk z wiszącym na nim małym, kastetowym nożem o ostrzu nie większym od kciuka, który Brus zawsze nosił na szyi. Zaczepiony o wystający fragment skały kołysał się lekko w podmuchach wiatru. Założyłem go i to było moje ostatnie pożegnanie.
Potem spędziłem dzień w siodle i byłem rad, że jestem sam. Siedziałem wygodnie, z twarzą ukrytą w kapturze, pozwalając odpocząć nodze, która wciąż dawała mi się we znaki, i powoziłem jedną ręką, drugą pieszcząc moją żelazną kulę życzeń.
Robiło się chłodniej.
Następnego dnia niepostrzeżenie skończyły się też piaski ergu i wokół nas widać było rośliny. Obce, takie jakich dotąd nie widziałem.
Przed nami rozciągała się płaska, kamienista równina, a za nią wznosiły się szare, smutne góry. Niebo zasnuły równie szare obłoki.
Wszyscy tańczyli wśród kamieni, baktriany ryczały, a mnie nie chciało się nawet zsiąść. Patrzyłem na wszystko z góry. Znaleźli niewielki strumień, Benkej przyniósł mi bukłak świeżej wody, pochyliłem się ze strzemienia, żeby przyjąć poczęstunek, i uśmiechnąłem się do Amitraja, ale miałem wrażenie, że twarz mi od tego popęka.
Wypiłem łyk słodkiej wody, oddałem bukłak, a potem wyjąłem fajeczkę z bagaży Brusa i nabiłem ją bakhunem.
— Zasady są jasne — tłumaczył N’Goma. — Pośrodku pustkowia jest linia ułożona z dużych kamieni. Potem następna. Wolno nam przekroczyć pierwszą, nie wolno tej drugiej. Nikt nie może jej przejść, bo zginie. Oni, ludzie-niedźwiedzie, tak samo. Przechodzą pierwszą od ich strony, ale nie mogą następnej. Pomiędzy liniami układamy swój towar i odstępujemy. Oni go oglądają i obok układają zapłatę. Jeśli jest wystarczająca, podchodzimy i zbieramy ją do worów. Jeśli za mała, wracamy i czekamy dalej. Oni dodają swoje albo nie. My też możemy co nieco dołożyć lub zabrać. Tak to działa. Trwa od lat.
— I nikt nie oszukuje?! — zapytał Benkej. — Przecież to łatwe.
— Jeśli my oszukamy, oni zaczną zabijać karawany. Jeśli oni, my przestaniemy przyjeżdżać. Proste. Nawet Amitraj powinien to pojąć.
Przez następne dni nosiliśmy towary. Wory z płytami soli, dokładnie zapieczętowane gąsiory i zwinięte w bele skóry kamiennych wołów. Było tego bardzo dużo. Układaliśmy je za linią skał, w miejscach, które pokazywał N’Goma, i wracaliśmy po następne.
Po naszej stronie płonęło wielkie ognisko, które miało sygnalizować nasze przybycie, ale ludzie-niedźwiedzie nie pojawiali się.
Więc czekaliśmy. Nudząc się, marznąc, paląc ogniska i usiłując polować, ale na tym pustkowiu niewiele można było zdobyć prócz królików.
Po czterech dniach usłyszeliśmy ponure buczenie jakichś rogów i u stóp gór pojawił się ogień. Wielkie, huczące ognisko.
Patrzyliśmy, jak podchodzą do naszych towarów, jak podjeżdżają ich toporne wozy z płóciennymi budami. A potem skamienieliśmy ze zdumienia.
Ludzie-niedźwiedzie byli potworami. Myślałem, że to po prostu nazwa ludu, jak nasze klanowe miana. Tymczasem były to ogromne, kudłate monstra, przerastające o połowę rosłego męża, o kłach, których nie powstydziłby się tygrys, i potężnych ramionach, sięgających prawie do kolan. Widziałem jakieś części odzienia, pasy i kawałki zbroi, ale widziałem też, że niekoniecznie chodzą na dwóch nogach jak ludzie.
Читать дальше