Widziałem, że gna prosto na ptaki, łucznicy zza pleców woźnicy strzelali raz za razem, ten powoził jedną ręką, a drugą sięgnął gdzieś za plecy i dobył ze stojaka oszczep, który wbił w podłogę obok siebie.
— Hajaa! Mbajo! Mbajo ! — wydarłem się, mój ornipant targnął łbem i ruszył szybciej. Gorący wiatr huczał mi w uszach. Jeden z moich Kebiryjczyków rozplatał swoje rzemienie obciążone żelaznymi ciężarkami.
Pędzący na nas rydwan zawrócił nagle i zdołał przejechać kosami po nogach nadbiegającego z mojej lewej strony ptaka, ostrza prysnęły co prawda we wszystkie strony, wóz podskoczył i zachwiał się na kołach, ale ornipant runął do przodu, zrzucając swoją załogę i wzburzając ogromną chmurę pyłu.
I wtedy zobaczyłem, że drugi wóz mija pędzącego Hacla. Tropiciel spojrzał w bok i jednym susem wyciągnął się na ziemi. Wirujące kosy przetoczyły się nad jego głową, koła obsypały piachem, po czym wóz zawrócił w miejscu i znów runął na niego. Hacel wstał, ale w jego plecach tkwiły już oszczep i strzała.
Wrzasnąłem rozpaczliwie i pognałem ornipanta.
Hacel spojrzał na nadjeżdżający rydwan, splunął krwią, po czym sięgnął za plecy i, krzywiąc się, wyciągnął oszczep.
Pędziliśmy prosto na ten wóz, ornipant położył głowę płasko, nogi uderzały o ziemię, podrywając kamienie.
— Strzelać! — krzyknąłem przez ramię.
— Ahima , chłopak! — odkrzyknął Kebiryjczyk, naciągając łuk.
Strzała prysnęła tuż obok mojego ucha, lecz wbiła się tylko w piach tuż za rydwanem. Następna przeszyła jednak łucznika, który wrzasnął, opadł na kolana i zwisł w opinających go szelkach.
— Hajaa ! — rozdarłem się znowu, zapierając się w strzemionach i chwytając lancę pod pachę.
Rydwan runął na zataczającego się Hacla, któremu z ust płynęła krew, ale ten uskoczył w ostatnim momencie za skałę. Ostrza brzęknęły o kamień, Hacel zamachnął się oszczepem, lecz pocisk odbił się od burty i pojechał z brzękiem po piachu. Rydwan minął go i po chwili znowu zawrócił, jednak tym razem byliśmy już blisko.
Ornipant zagrzmiał bojowo, po czym machnął łbem, chcąc uderzyć wóz z boku dziobem i omal nie nadziewając się na wirujące kosy. Szarpnąłem wodzami, jeden z Kebiryjczyków uderzył swoimi rzemieniami w opancerzony bok ptaka.
— Hajaa ! — wrzasnął. Ptak przyspieszył.
Minęliśmy wóz, strzała otarła mi się o skroń, rozcinając skórę, i prysnęła w niebo, a Kebiryjczyk wywiesił się nagle z boku, trzymając się tylko jedną ręką i stojąc nogami na boku ptaka, po czym rozkręcił rzemienie nad głową i cisnął je w nogi pędzącym baktrianom.
Rzemienie rozdzieliły się w powietrzu na trzy połączone części, każda zakończona ciężarkiem, po czym wplątały się w migające w pędzie kopyta zwierząt. Wóz przekoziołkował z potwornym trzaskiem, gubiąc koła i ostrza. Obaj Kebiryjczycy wyskoczyli w biegu, dobywając szabel, a ja wyhamowałem ptaka i zawróciłem go w miejscu.
Ostatni wóz, powożony przez setnika, zdołał wymanewrować ścigające go ornipanty i gnał teraz prosto na Benkeja i N’Dele wlokących zataczającego się oraz krwawiącego Hacla.
Wóz stracił już obydwu strzelców, jeden z nich, zmieniony w czerwony strzęp, ciągnął się z tyłu, wisząc w uprzęży, ale dowódca wyglądał na nietkniętego, stał na swoim miejscu na ugiętych nogach i poganiał baktriany.
Udało mu się zostawić z tyłu ścigające go ptaki.
Widziałem, że Brus i Snop jadą bok w bok, wrzeszcząc jak opętańcy, za ich ornipantami podnosiła się długa chmura pyłu.
Od strony karawany na spotkanie rydwanu pędziło kilkunastu wyjących wściekle ludzi z okrągłymi tarczami i szablami, ale byli zbyt daleko.
Zauważyłem to wszystko, gnając już na łeb na szyję i tłukąc wściekle ornipanta końcem lancy. Tropiciele rozdzielili się.
Benkej wlókł słabnącego Hacla, N’Dele został z tyłu, podniósł z ziemi urwany kawał łańcucha i teraz czekał na spotkanie rydwanu, wywijając żelazem, na szeroko rozstawionych nogach, czujny i skupiony.
Dowódca jednak go zignorował i wyminął szybkim ruchem. Wóz przetoczył się na jednym kole, N’Dele cisnął łańcuchem, który zdarł tylko kosy z koła.
Rydwan minął Kebiryjczyka w pędzie i runął na obu uciekinierów, kiedy miałem do niego trzy, może cztery długości susów ornipanta.
Benkej odepchnął rannego Hacla na bok i wyjął miecz, ale zaprzęg uderzył go w bok, wyrzucając w powietrze jak kukłę.
Dowódca niemal zeskoczył z kozła, przytrzymał się go jedynie ręką, wychylił daleko w bok, po czym ciął Hacla przez plecy sierpem jazdy.
Tropiciel runął na piach, a ja wydałem z siebie wściekły ryk. Dowódca wrócił na kozioł, wykręcił tuż przed nadbiegającymi Kebiryjczykami i pomknął w pustynię, wlokąc za sobą trupa swojego łucznika.
Popędziłem za nim.
Ptak był w końcu szybszy niż rydwan, ale wóz okazywał się o wiele zwrotniejszy i znacznie lepiej przyspieszał.
Kiedy ornipant gnał, jechało się dużo wygodniej, jego nogi przebierały tak prędko, że nie czuło się wstrząsów, i sunąłem nad kamienistą pustynią jakbym leciał.
Nie wiem, jak długo go ścigałem. Płonęła we mnie furia. Widziałem przed oczami moich ludzi padających niczym kręgle, Hacla ciętego w przelocie przez pierś, Benkeja uderzonego przez baktriany.
Chciałem krwi. Krwi tego, kto nie chciał nam pozwolić odejść i kto sądził, że urządzi sobie rzeź bezbronnych uciekinierów.
Naturalnie nie można było dopuścić, by wrócił do swoich i opowiedział o wielkiej karawanie idącej za Erg Krańca Świata, ale wtedy nie myślałem w taki sposób.
Byliśmy tuż za wzgórzem, setnik powożący rydwanem nie robił już zwodów, tylko rwał przed siebie jak najszybciej. W końcu obejrzał się przez ramię i zobaczył, że jestem coraz bliżej. Skręcił lekko, osłaniając się ode mnie kosami, które zostały mu na jednym kole, ale ja skierowałem ptaka na drugą burtę.
Bawiliśmy się tak przez chwilę, on wywijał w prawo, ja zachodziłem go z lewej i byliśmy od siebie cały czas o kilka kroków.
Widziałem jego okrągły żelazny hełm, inny niż skórzana osłona twarzowa kryjąca czoło i policzki, które nosili pozostali woźnice rydwanów. Kuta osłona, ukształtowana w coś podobnego do trupiej czaszki, zasłaniała mu twarz aż po usta, na skroniach miał przymocowane dwa wachlarze z ostrzy niczym niewielkie skrzydełka. Z tyłu hełmu powiewała kita z włosia. Trafiłem na artystę, który naprawdę kochał to, co robi.
Wydał z siebie swój obłąkańczy, bojowy wrzask, wyrwał z podłogi oszczep i jednym ruchem oplótł go ramieniem i oparł za karkiem, powożąc drugą ręką.
Uderzyłem lancą niby kijem, chcąc podciąć mu kolana, uchylił się i dźgnął oszczepem, ale odbiłem pchnięcie. Przyspieszył i znowu byliśmy daleko od siebie.
Odsądził mnie kawałek, a potem niespodziewanie zrobił dziki zwrot na jednym kole. Wóz pochylił się, ostrza zawirowały w powietrzu. Na wprost brzucha mojego ornipanta.
Szarpnąłem rozpaczliwie wodze, jakbym siedział na koniu, zaparłem się w siodle i ptak rzeczywiście skoczył. Z przeraźliwym skrzekiem, rozkładając dziwne, małe skrzydła, poszybował skokiem nad ostrzami i zadartą burtą wozu. Ogromne łapy uderzyły w piach, znowu szarpnąłem wodze i ornipant skręcił w miejscu prosto na zataczający się na kołach rydwan, po czym dźgnął wielkim dziobem pod spód, tuż przed kołem, i targnął łbem do góry. Wóz podskoczył w chmurze piachu i skał, z hukiem pękła oś i skrzynia przewróciła się na bok, wleczona przez baktriany.
Читать дальше