— Nie chciałbyś tego? — zapytał Rey z, jak się zdawało, szczerym niezrozumieniem.
— Ernesto… nie chciałbym tego recenzować, jeśli nie umiałbym tego robić.
— A więc nigdy nie porzuciłeś pragnienia, by być śpiewakiem?
— Czy ktoś kiedyś porzuca swoje pragnienia? Ty to robisz?
— To pytanie, na które nie ma odpowiedzi, obawiam się. — Rey podszedł do otomanki i usiadł, z ramionami rozpostartymi szeroko na poduszkach. — Wszystkie moje pragnienia się ziściły.
Normalnie Daniela rozwścieczyłoby takie samozadowolenie, ale ta pieśń zmieniła jego sposób postrzegania i czuł zamiast tego dość uogólniony smutek oraz zdumienie ogromną przepaścią między wewnętrznym ja a zewnętrznym wyglądem Reya; między ukrytym aniołem a zranionym zwierzęciem. Podszedł i usiadł w intymnej, ale nie miłosnej odległości od niego i przechylił do tyłu głowę, tak że spoczęła na przedramieniu Reya. Zamknął oczy i próbował przywołać dokładną krzywą, pęd i niuans tego E puoi lasciarmi?.
— Zapytam cię więc bardziej wprost — powiedział Rey tonem ostrożnego domysłu. — Czy chcesz być śpiewakiem?
— Tak, oczywiście. Czy nie napisałem tego w moim liście do ciebie?
— Zawsze zaprzeczałeś, że to był twój list.
Daniel wzruszył ramionami.
— Właśnie przestałem temu zaprzeczać. — Jego oczy były nadal zamknięte, ale wiedział po przesunięciu się poduszek, że Rey się przybliżył. Powiódł końcem palca po kręgu bladości kolejno na obu jego policzkach.
— Czy mógłbyś… — Rey zawahał się.
— Prawdopodobnie — odparł Daniel.
— …mnie pocałować?
Daniel wygiął szyję w górę, aż jego usta dotknęły warg Reya; była to bardzo mała odległość.
— Tak, jak pocałowałbyś kobietę — domagał się Rey przyciszonym głosem.
— Och, zrobię coś lepszego — zapewnił go Daniel. — Będę cię kochał!
Rey westchnął z lekkim niedowierzaniem.
— Albo przynajmniej — powiedział Daniel, starając się o Odrobinę własnego tremola — zobaczę, co mogę zrobić. Zgoda?
Rey pocałował go w jeden policzek.
— A ja… — Potem w drugi. — …nauczę cię śpiewać. Przynajmniej…
Daniel otworzył oczy w tym samym momencie, gdy Rey, z wyrazem bólu na twarzy i śladem łzy, zamknął swoje.
— …zobaczę, co mogę zrobić.
Gdy wychodził z holu z pustą miską po puddingu, usłyszał, że portier mamrocze coś podprogowo uwłaczającego. Daniel, nadal promieniejący poczuciem swojego zwycięstwa i skutkiem tego nieczuły na wszelkie krzywdy, obrócił się i rzucił:
— Proszę? Nie dosłyszałem tego.
— Powiedziałem — powtórzył morderczym tonem portier — fałszywiec, pieprzona kurwa.
Daniel ocenił to, i ocenił siebie samego w lustrzanej ścianie holu, przeczesując grzebieniem swoje kędzierzawe włosy.
— Tak, może tak jest — stwierdził na koniec rozważnie (chowając grzebień i podnosząc znów miskę). — Ale dobra kurwa. Jak moja matka przede mną. I możesz wierzyć nam na słowo, że nie jest to łatwe.
Mrugnął do portiera i znalazł się na zewnątrz, zanim stary pierdziel mógł wymyślić ripostę.
Ale rozróżnienie, które uczynił Daniel, nie wniknęło bardzo głęboko do świadomości portiera, bo kiedy Daniel zniknął mu z oczu, poprawił swoją czapkę z daszkiem i otokiem do znaczącego, solidnego kąta i powtórzył swój wcześniejszy, nieodwołalny osąd:
— Fałszywiec, pieprzona kurwa.
Chociaż zaczęło się o czwartej po południu, a ważne osoby zaczęły przybywać dopiero mocno po szóstej, było to oficjalnie śniadanie braterstwa. Ich gospodarz, kardynał Rockefeller, arcybiskup Nowego Jorku, przechodził demokratycznie od grupy do grupy, zdumiewając wszystkich tym, że wiedział, kim są i dlaczego zostali zaproszeni. Daniel był przekonany, że ktoś podpowiada mu przez aparat słuchowy, na sposób mediów w wesołych miasteczkach, ale może była to skrywana zazdrość, ponieważ kardynał, kiedy podsunął swój pierścień Danielowi do pocałowania, udał, że wierzy, iż jest on misjonarzem z Mozambiku. Zamiast zaprzeczyć, Daniel powiedział, że w Mozambiku wszystko idzie kapitalnie, tyle że misje rozpaczliwie potrzebują pieniędzy, na co kardynał spokojnie odrzekł, że Daniel musi porozmawiać z jego sekretarzem, prałatem Duberym.
Prałat Dubery, człowiek interesu, wiedział całkiem dobrze, że Daniel towarzyszy Reyowi i będzie potem pomagał dostarczyć rozrywki najbliższym współpracownikom i przyjaciołom kardynała. Próbował z całych sił znaleźć Danielowi partnera wśród innych obecnych pariasów społeczeństwa, ale ciągle na próżno. Czarnoskóra zakonnica, karmelitanka z Cleveland, absolutnie zignorowała Daniela, gdy tylko prałat odwrócił się plecami. Następnie został połączony w parę z ojcem Flynnem, rzeczywistym misjonarzem z Mozambiku, który uznał przedstawienie mu Daniela za rozmyślny afront ze strony prałata Dubery`ego i powiedział to, chociaż nie w oczy Dubery`emu. Kiedy Daniel, z braku innych wspólnych tematów, opowiedział o wcześniejszym pomyleniu ich przez kardynała Rockefellera, ojciec Flynn całkowicie stracił orientację i w szale niedyskrecji zaczął demaskować całą archidiecezję Sodomy, mając na myśli Nowy Jork. Daniel, bojąc się, by nie zarzucono mu umyślnego doprowadzenia tego człowieka do takiego uniesienia, uspokajał go i ułagadzał, bez powodzenia. W końcu po prostu otwarcie ostrzegł ojca Flynna, że nie może liczyć na posunięcie naprzód interesów swojej misji poprzez takie zachowanie, i to wydawało się wystarczyć. Rozstali się spokojnie.
Mając nadzieję, że uniknie dalszych grzeczności prałata Dubery`ego, Daniel zaczął błąkać się pośród ogólnodostępnych sal rezydencji arcybiskupiej. Przyglądał się dynamicznej partii snookera, dopóki nie dano mu grzecznie do zrozumienia, że przeszkadza. Studiował tytuły książek zamkniętych na klucz na oszklonych półkach. Wypił drugą szklankę soku pomarańczowego, ale nie pozwolił mającemu jak najlepsze intencje barmanowi wlać tam ani trochę wódki, gdyż nie odważył się mącić sobie w głowie, na razie, odpukać w niemalowane, całkowicie trzeźwo myślącej.
A tego potrzebował. Dziś wieczorem bowiem zadebiutuje. Po pełnym roku nauki u Reya miał zaśpiewać publicznie. Wolałby debiut nieskomplikowany przez towarzyskie manewry z tymi, którzy niebawem stanowić będą jego publiczność, ale pani Schiff wyjaśniła rzecz zbyt oczywistą dla Reya, by próbował o niej porozmawiać — znaczenie zaczęcia na szczycie.
W całym Nowym Jorku nie mogłoby być bardziej elitarnej publiczności niż ta, która uczestniczyła w wieczorkach muzycznych kardynała Rockefellera. Kardynał sam był zagorzałym wielbicielem belcanto i regularnie można go było zobaczyć w prywatnej loży w Metastasiu. W zamian za jego bardzo widoczny patronat i wstrzemięźliwe używanie jego nazwiska w broszurach do zbierania funduszy Metastasio zapewniał katedrze św. Patryka harmonogram występów solistów, z którym żaden chrześcijański kościół nie mógł mieć nadziei konkurować. Dostarczał także talentów na bardziej świeckie okazje, takie jak obecne śniadanie braterstwa. Rey, chociaż sam prawie nie podlegał takim przymusowym występom, był pobożnym katolikiem, całkiem chętnym do uświetniania salonu kardynała swoją sztuką, o ile zachowywano pewną wzajemność; to znaczy o ile przyjmowano go jako gościa i uzyskiwał dostęp do najnowszych kościelnych plotek, które śledził w dużej mierze z taką samą fascynacją, jaką kardynał darzył operę.
Daniel znalazł pustą salę, najzwyklejszy pokoik z dwoma krzesłami i telewizorem, i usiadł, by sączyć powoli swój napój i swój niepokój. Myślał zasadniczo, że powinien być przynajmniej stremowany i może zdenerwowany, ale zanim zdążył wywołać choćby drgnienie w tym kierunku, jego introspekcje zostały przerwane przez nieznajomego w uniformie Purytańskiej Ligi Odnowy (kardynał Rockefeller był znany ze swojego ekumenizmu).
Читать дальше