— To mściwy zwierzak. — Pamela mocno dźga ziemię laską, mruczy jakieś polecenie i unosi ją. Staje obok Sirhana i wykręca szyję w bok, żeby na niego spojrzeć. — Jezu, jaki wysoki z ciebie chłopak.
— Osoba — poprawia odruchowo. — Przepraszam, nie powinienem.
— Osoba, chłopak, przedmiot, obojętne. Płeć masz, prawda? — pyta ostro, czekając aż niechętnie potwierdzi. — Nie wierz nikomu, kto nie może się zdecydować, czy ma być mężczyzną, czy kobietą — mówi ponuro. — Nie można na nich polegać.
Sirhan, który wyłączył swój układ rozrodczy do czasu, aż będzie go potrzebował, gryzie się w język.
— Ten cholerny kot — narzeka babka — przemycił do mojej córki plan biznesowy twojego dziadka, a potem wywiózł ją w kosmos. To on nastawił ją wrogo do mnie. To on namówił ją do udziału w budowie tego spekulacyjnego bąbla, która zakończyła się restartem rynku i upadkiem Imperium Pierścienia. A teraz on…
— On jest na statku? — pyta Sirhan, trochę zbyt skwapliwie.
— Niewykluczone. — Patrzy na niego zmrużonymi oczyma. — A co, jego też chcesz zwywiadować?
Sirhanowi nie chce się nawet zaprzeczać.
— Babciu, ja jestem historykiem. A ta sonda była w miejscu, którego nie oglądało żadne inne ludzkie sensorium. Może to żadne odkrycie, a na jej załogę być może czatują tutaj dawne pozwy sądowe, ale… — Wzrusza ramionami. — Interes to interes, a ja interesuję się ruinami.
— Ha! — Babka wpatruje się w niego przez chwilę, potem bardzo powoli kiwa głową. Pochyla się, żeby oprzeć na lasce dłonie. Stawy ma jak woreczki z wysuszonymi orzechami włoskimi: endoszkielet ubrania poskrzypuje, dopasowując się do pewnej siebie postawy. — Dziecko, dostaniesz co twoje. — Zmarszczki wyginają się w złowrogi uśmiech, gromadzona od sześćdziesięciu lat gorycz wreszcie będzie miała w zasięgu jakąś ofiarę. — I ja też. Między nami mówiąc, weźmiemy twoją matkę z zaskoczenia.
* * *
— Spoko. Między nami mówiąc, weźmiemy twoją matkę z zaskoczenia — mówi kotka, szczerząc do królowej na tronie ząbki jak igiełki. Tron jest wyrzeźbiony z jednej bryły obliczeniowego diamentu; królowa zaciska zbielałe palce na wyłożonych szafirem poręczach. Wokół zaś stoją jej słudzy, kochankowie, przyjaciele, załoga, udziałowcy, blogerzy i przedstawiciele rozmaitych dworskich stronnictw. I Ślimak. — To po prostu kolejny pozew. Dasz sobie z nim radę.
— Skoro się nie znają na żartach, to pies ich jebał — mówi trochę markotnie Amber. Choć jest władczynią tej zagnieżdżonej przestrzeni i ma jej model rzeczywistości pod całkowitą kontrolą, pozwoliła sobie zestarzeć się do dystyngowanych dwudziestu paru lat. Ubrana w luźne szare swetry, zupełnie nie przypomina niegdyś potężnej władczyni jowiszowego księżyca, ani choćby zbuntowanej dowódczyni zbankrutowanej wyprawy międzygwiezdnej. — Okej, może zapodasz mi to jeszcze raz. Chyba że ktoś ma jakieś pomysły?
— Przepraszam, mogę coś powiedzieć? — pyta Sadeq. — Mamy tu wyraźny brak przemyśleń. Wydaje mi się, że te dwa prawa zostały przytoczone jako bezwzględne, obowiązujące w całym systemie konwencje; jak zdołali przekonać ulamę, żeby na to poszedł, to sam chciałbym wiedzieć — w kwestii praw i odpowiedzialności osób powstałych z martwych. A zdaje się, że podpadamy pod tę kategorię. Czy oni przypadkiem nie załączyli tego kodu do swojego wniosku?
— Przypadkiem, kurwa? — pyta Borys, drażliwy, jak to drapieżnik, gniewnie szczęknąwszy zębami. — Pełny diagram zależności i drzewo klas tego zbrodniczego kodu cały czas lezie po naszym gównianym łączu. Potąd mam tego prawniczego bełkotu. Gdybyś…
— Borys, wystarczy! — ucina Amber. Atmosfera w sali tronowej jest wybuchowa. Amber nie wiedziała, co ją spotka po powrocie z wyprawy na router, ale już na pewno nie spodziewała się postępowania upadłościowego. Ma wątpliwości, czy ktokolwiek byłby to w stanie przewidzieć. A zwłaszcza to, że uznano ją odpowiedzialną za długi pozaciągane przez jej odszczepiony egzemplarz, nieprzetransferowaną tożsamość, która została w domu, by stawić czoło konsekwencjom, zestarzeć się cieleśnie, wyjść za mąż, zbankrutować, umrzeć i… zalegać z alimentami? — Nie winię cię za to — dodaje przez zaciśnięte zęby, rzucając Sadeqowi znaczące spojrzenie.
— To prawdziwa zagadka, godna osądu samego Proroka, święć się imię Jego.
Sadeq jest równie jak ona wstrząśnięty konsekwencjami tego procesu. Biega wzrokiem po pokoju, unikając spojrzenia Amber — i Pierre’a, jej chuderlawego chłopaczka-astrogatora i podgrzewacza pościeli — splatając jednocześnie palce.
— Daj spokój. Mówię, że cię nie winię. — Amber zmusza się do uśmiechu. — Wszystkich nas szlag trafia z tą powolną transmisją. Ale w tych pozwach wyczuwam rękę kochanej mamuśki. Obwąchaj rękawiczkę. Znajdziemy drogę do wyjścia.
— Możemy lecieć dalej — odzywa się z tyłu sali Ang. Nieśmiała, zakłopotana, na ogół nie otwiera ust bez powodu. — Wędrowny cyrk jest w dobrym stanie, prawda? Moglibyśmy wrócić do promienia idącego z routera, przyśpieszyć do prędkości przelotowej i rozejrzeć się za jakimś innym miejscem do mieszkania. W promieniu stu lat świetlnych na pewno znajdzie się parę przyjemnych brązowych karłów…
— Straciliśmy zbyt dużo masy żagla — odpowiada Pierre. On także unika wzroku Amber. W sali jest gęsto od luźnych podtekstów i urwanych opowieści o nietrafionych uczuciach. Amber udaje, że nie zauważa jego zażenowania. — Połowę naszego pierwotnego żagla odrzuciliśmy koło Hyundaia plus cztery dziewięć zero cztery na minus pięćdziesiąt sześć, żeby mieć lustro hamujące, a niecałe osiem megasekund temu znów przecięliśmy go na pół, żeby otrzymać promień deceleracyjny, który wprowadzi nas na orbitę Saturna. Jeśli zrobimy to jeszcze raz, powierzchnia będzie za mała, żeby powtórzyć ten numer u celu. Nie będziemy mieli jak wyhamować. — Pchane laserem żagle świetlne polegają na puszczaniu zajączków. U celu można odrzucić pół żagla i użyć go jako lustra: odwrócić nim promień, żeby hamował statek. Ale po paru razach żagiel się kończy. — Nie mamy gdzie uciec.
— Nie mamy… — Amber wpatruje się weń zmrużonymi oczyma. — Wiesz co, czasem się zastanawiam, co ty masz w głowie.
— Wiem, wiem. — Pierre naprawdę wie, bo w swoim rozproszonym umyśle nosi takiego małego homunkulusa, model Amber, o wiele dokładniejszy i bardziej szczegółowy — żaden przedtransferowy człowiek nie mógłby się pokusić o tak precyzyjne odwzorowanie swej ukochanej. (U Amber z kolei w pokrytym pajęczynami ponurym zakamarku głowy leży mała laleczka-Pierre — kiedyś wymienili się tymi modelami. Stara się za często jej nie ruszać — wcale nie jest dobrze, gdy co chwila uprzedzasz wypowiedzi i działania ukochanej osoby). — Wiem także, że zamierzasz wykonać szarżę i chwycić byka za… nie, wróć. Złe porównanie. Mówimy o twojej matce, prawda?
— Mojej matce. — Amber w zamyśleniu kiwa głową. — A gdzie Donna?
— Nie wie…
Z tyłu rozlega się gardłowy ryk, na środek wypada Borys. Trzyma coś w paszczy: to wściekła kamera Bolex, okładająca mu pysk nóżkami od statywu.
— Co, znowu czaiłaś się po kątach? — rzuca pogardliwie Amber.
— Jestem przecież kamerą! — protestuje kamera, w rozgoryczeniu i zakłopotaniu zbierając się z podłogi. — Jestem…
Pierre nachyla się ku niej, wtyka twarz w szerokokątny obiektyw.
— Choć raz, kurwa, zostań na trochę człowiekiem. Merde!
Читать дальше