— Oj, Pierre. Tak łatwo cię rozkojarzyć! — Pstryka palcami i jej ubranie zmienia się kolejno w afgański czador, nagość, garnitur i z powrotem w dworską suknię. Jedynym niezmiennikiem jest uśmiech. — No dobra, teraz uważasz: przestań się na mnie gapić i popatrz na niego.
Pierre, jeszcze bardziej zażenowany, spogląda za jej wyciągniętą ręką aż ku chwilowo zamrożonemu emisariuszowi Maurów.
— Na Sadeqa?
— Pierre, Sadeq go zna. Ten gość oznacza, że coś jest nie tak.
— Kurna, myślisz, że nie wiem? — Pierre spogląda na nią ze złością, zapomniawszy o zażenowaniu. — Widziałem go już. Śledziłem, co robił przez wiele lat. Gość jest przykrywką dla Królowej Matki. Robił za jej prawnika rozwodowego, kiedy rozprawiała się z ojcem Amber.
— Przepraszam. — Ang odwraca wzrok. — Ostatnio trochę nie byłeś sobą. Wiem, że coś między tobą a królową poszło nie tak. Niepokoiło mnie to. Nie zwracasz uwagi na szczegóły.
— Tak? A kto według ciebie ostrzegł Amber?
— A. Okej, czyli jesteś w obiegu. Zresztą, nie wiem. Byłeś rozkojarzony. Mogę ci jakoś pomóc?
— Posłuchaj. — Pierre kładzie dłonie na jej ramionach.
Ona nie porusza się, ale unosi wzrok i patrzy mu w oczy — Su Ang ma zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu.
Pierre czuje ukłucie czegoś dziwnego: to nastoletnia męska niepewność co do kobiecej przyjaźni. Czego ona chce?
— Wiem i przepraszam, postaram się bardziej zwracać uwagę, ale ostatnio sporo czasu spędzałem we własnej głowie. Powinniśmy wrócić na salę, zanim ktoś zauważy.
— A nie chcesz najpierw pogadać o tym problemie? — pyta Ang, chcąc wzbudzić jego zaufanie.
— No… — Pierre kręci głową.
Mógłbym wszystko jej powiedzieć, uświadamia sobie niepewnie, poszturchiwany nerwowo przez metasumienie. Ma paru takich agentów-speców od porad osobistych, ale Ang to osoba z krwi i kości oraz przyjaciółka. Nie będzie go osądzała, a jej model ludzkich zachowań społecznych jest na pewno o niebo lepszy niż u tych systemów ekspertowych. Lecz zaraz skończy się czas, a poza tym Pierre czuje się nieczysto.
— Dobra, nie teraz — mówi. — Wracajmy.
— Okej. — Ang kiwa głową, odwraca się, ze świstem spódnic odsuwa od niego o krok, on zaś jeszcze raz odmraża czas i wskakują z powrotem na miejsce w większym świecie, w samą porę, by zobaczyć, jak szanowny gość wręcza królowej pozew zbiorowy, królowa zaś postanawia, że rozstrzygnięcie nastąpi przez pojedynek.
* * *
Hyundai +4904/ -56to brązowy karzeł, bryła brudnego wodoru skompresowanego podczas narodzin gwiazd, ośmiokrotnie cięższy od Jowisza, ale nie na tyle ciężki, by rozpalić się własną reakcją termojądrową. Nieubłagana presja grawitacji przezwyciężyła w jego rdzeniu siłę odpychania elektronów, prasując je w warstwę mazi otaczającej sferę materii zdegenerowanej. Jest niewiele większy od gazowego olbrzyma będącego źródłem energii dla ludzkiego statku, ale o wiele gęstszy. Gigalata temu przypadkowe zdarzenie, gdy gwiazdy omal się nie zderzyły, wyrzuciło go, koziołkującego, we własny układ, skazując na dryf w wiecznej ciemności, razem z gromadką uwijających się wokół dla towarzystwa zamrożonych księżyców.
Gdy Wędrowny cyrk wyhamowuje w małej odległości od niego, pozbywszy się głównego żagla, który dryfuje teraz nieco dalej, w przestrzeni międzygwiezdnej, odbijając światło ku mniejszemu, rezerwowemu żaglowi i spowalniając w ten sposób statek, Hyundai +4904/ -56znajduje się niecały parsek od Ziemi, bliżej niż Proxima Centauri. W widzialnym zakresie jest kompletnie ciemny i mógłby przedryfować przez obrzeże Układu Słonecznego niedostrzeżony przez konwencjonalne teleskopy w bezpośredniej obserwacji. Swoją nazwę zawdzięcza dopiero badaniom nieba w podczerwieni z początków obecnego wieku.
Na mostku (idącym teraz na jedną dziesiątą czasu rzeczywistego) zebrała się gromadka pasażerów i załogi, żeby obserwować przylot. Amber zasiadła, skulona, w fotelu kapitana, markotnie obserwując zgromadzone awatary. Pierre wciąż unika jej przy każdej okazji poza oficjalnymi audiencjami, a adwokat-rekin i jego ukochana hydra nie byli zaproszeni, poza nimi jednak jest tutaj większość ludzi. Na warstwach wirtualizacyjnych Wędrownego cyrku uruchomiono trzydzieści sześć transferów osobowości, soft wykopiowany z ciał, które tam, w domu, w większości spokojnie sobie żyją. Spory tłumek — ale w tłumie też można odczuwać samotność, nawet jeśli się nim rządzi. A zwłaszcza gdy martwisz się długiem, choć jesteś miliarderką, beneficjentką największego ludzkiego funduszu opartego na wycenie reputacji. Strój Amber — czarne legginsy, czarny sweter — jest równie mroczny, jak jej nastrój.
— Gryziesz się czymś. — Na oparciu fotela obok pojawia się dłoń.
Amber rozgląda się i kiwa głową na przywitanie.
— Tia. Usiądź sobie. Nie byłeś na audiencji?
Chudy, śniady mężczyzna z krótko przyciętą bródką i głęboko pobrużdżonym czołem wślizguje się na siedzenie obok.
— Była obca mojemu dziedzictwu kulturalnemu — wyjaśnia ostrożnie — chociaż sama sytuacja nie jest mi do końca nieznana. — Przelotny uśmiech grozi rozlaniem się po jego kamiennej twarzy. — Ale obsada wydała mi się odrobinę bulwersująca.
— Nie jestem żadną Małgorzatą de Valois, ale ta nieobsadzona rola… powiedzmy po prostu, że kostium pasuje. — Amber odchyla się w fotelu. — Wiesz, Małgorzata miała interesujące życie — rzuca z namysłem.
— Masz na myśli: zepsute i rozpasane? — ripostuje sąsiad.
— Sadeq. — Zamyka oczy. — Nie spierajmy się teraz o bezwzględne miary moralności, okej? Mamy do zrobienia wejście na orbitę, potem odnalezienie artefaktu i nawiązanie dialogu, a ja już mam dosyć. Jestem wyczerpana.
— Ach… to przepraszam. — Pochyla głowę. — Czy to wina tego młodzieńca? Czy jakoś ci uchybił?
— Niezupełnie… — Amber się waha.
Sadeq, którego zaprosiła na statek, żeby w razie, gdyby natrafili na jakichś bogów, mieć na pokładzie teologa, zajął się jej duchowym samopoczuciem, jak czymś w rodzaju hobby. Czasem uważa to za lekko obraźliwe, niekiedy jej to pochlebia, ale zawsze jest surrealistyczne. Sadeq, korzystając z kwantowych technik badawczych dostępnych dla obywateli Imperium Pierścienia, prześcignął swych kolegów w liczbie publikacji i w bezprecedensowo młodym wieku został wybrany hojatolislamem: kiedy wrócą, jego oryginał zapewne już będzie ajatollahem. Rozważnie postępuje wobec różnic kulturowych, rozumuje z nieskazitelną logiką, starannie unika zrażania jej do siebie — i nieustannie stara się kierować jej moralnym rozwojem.
— To prywatne nieporozumienie — oświadcza Amber. — Wolałabym o tym nie mówić, dopóki sobie z tym sami nie poradzimy.
— Dobrze.
Wygląda na nieusatysfakcjonowanego, ale nic w tym dziwnego. Sadeq wciąż ma na butach pył z ulicznego dzieciństwa spędzonego w przemysłowym mieście Yazd. Ona czasami zastanawia się, czy ich różnice zdań nie odzwierciedlają w miniaturze przepaści między początkiem XX i początkiem XXI wieku.
— Wróćmy zatem do spraw bieżących. Wiesz, gdzie jest ten router?
— Dowiem się za parę minut. Albo godzin. — Amber podnosi głos, jednocześnie wypączkowując parę duchów poszukiwawczych: — Borys! Masz jakiś pomysł, gdzie lecieć?
Borys niezdarnie obraca się ku niej. Ubrał się dziś w velociraptora, a one mają problemy z manewrowaniem w ciasnych wnętrzach.
— Posuńcie się trochę! — warczy niecierpliwie. Pokasłuje, co w głębi jego żylastego gardła brzmi groźnie. — Przeszukuję pamięć żagla.
Читать дальше