Manfred śpi i śni o alchemicznym ślubie. Ona czeka na niego przy ołtarzu, w czarnej sukni bez ramiączek, odziane w rękawiczki dłonie dzierżą lśniące chirurgiczne narzędzia.
— W ogóle nie będzie bolało — wyjaśnia, poprawiając mu paski. — Potrzebny mi tylko twój genom, fenotyp rozszerzony może poczekać… na razie. — Oblizuje krwistoczerwone usta. Dotyk stali. Potem przedstawia mu wyliczenie należnego podatku dochodowego.
Nie ma w tym śnie ani grama przypadku. Gdy go śni, mikroelektrody pobudzają wrażliwe neurony podwzgórza. Na widok jej twarzy ogarnia go odraza, wstyd i uczucie bezbronności. Metakora Manfreda, żeby ułatwić mu rozwód, próbuje pozbawić go uwarunkowania tej dziwacznej miłości. Pracuje nad nim od tygodni, lecz on wciąż pragnie dotyku jej bicza, poniżenia przez jej dominację, wściekłości na wieść o podatkach nie do zapłacenia, wymagalnych razem z odsetkami.
Aineko obserwuje go z poduszki, mrucząc nieustannie. Wysuwane co chwila i chowane pazury miętoszą pościel — najpierw jedna łapa, potem druga. Aineko jest pełen pradawnej kociej mądrości, zainstalowanej w czasach, gdy pani i pan wymieniali się jeszcze danymi i płynami ustrojowymi, a nie prawniczymi dokumentami. Dziś, dzięki jej hobbystycznemu zainteresowaniu kocią neuroanatomią, jest bardziej kotem niż robotem. Aineko wie, że Manfred przeżywa niewypowiedziane neurasteniczne udręki, ale właściwie ma to w dupie, o ile zasilanie jest dobre i nie pojawia się żaden intruz.
Zwija się w kłębek i przyłącza do śpiącego Manfreda. Śni o sterowanych laserem myszach.
* * *
Raptownie budzi go przenikliwy dźwięk domagającego się reakcji hotelowego telefonu.
— Halo? — mówi bełkotliwie.
— Pan Manfred Macx? — głos jest ludzki, chropawy, z akcentem ze Wschodniego Wybrzeża.
— Tak? — Manfred z trudem się podnosi. Wnętrze jamy ustnej przypomina mu wnętrze grobowca, a oczy nie chcą się otwierać.
— Adam Glashwiecz, z kancelarii Smoot, Sedgwick Associates. Czy to pan jest dyrektorem spółki nazywającej się, eee… agalmic, kropka, holdings, kropka, root, kropka, sto osiemdziesiąt cztery, kropka, dziewięćdziesiąt siedem, A jak Anna, B jak Barbara, pięć?
— Hm. — Manfred mruga i przeciera oczy. — Proszę chwileczkę zaczekać. — Gdy siatkówkowe powidoki bledną, zakłada okulary i je włącza. — Jeszcze sekundę. — Przeglądarki i menu odbijają się rykoszetem od zaspanych oczu. — Czy może pan powtórzyć nazwę?
— Oczywiście. — Glashwiecz cierpliwie wszystko powtarza. Brzmi, jakby był równie zmęczony, jak Manfred.
— Hm. — Manfred znajduje ją dryfującą na trzecim poziomie w głąb skomplikowanej hierarchii obiektów. Miga, chce coś zasygnalizować. Priorytetowe przerwanie, przychodzący pozew sądowy, który jeszcze nie rozpropagował się w górę drzewa dziedziczenia. Dźga obiekt przeglądarką właściwości. — Obawiam się, proszę pana, że nie jestem dyrektorem tej firmy. Wygląda na to, że jestem tam zatrudniony jako podwykonawca techniczny, bez uprawnień kierowniczych, raportujący bezpośrednio do prezesa, ale szczerze mówiąc, pierwszy raz o tej firmie słyszę. Jeśli pan chce, mogę panu powiedzieć, kto jest jej szefem.
— Tak? — Prawnik wydaje się niemal zainteresowany.
Manfred domyśla się teraz dlaczego: on siedzi w New Jersey, tam pewnie jest jakaś trzecia rano.
Głos wyostrza mu złośliwość, rewanż za obudzenie.
— Prezesem zarządu agalmic.holdings.root.184.97.AB5 jest agalmic. holdings.root.184.97.201. Sekretarka to agalmic.holdings.root.184.D4, a przewodniczący rady nadzorczej — agalmic.holdings.root.184.E8.FF. Wszystkie udziały należą w równych proporcjach do tych trzech firm, mogę też panu powiedzieć, że ich statuty są napisane w Pythonie. A teraz życzę miłego dnia!
Uderza w przycisk telefonu przy łóżku i siada, ziewając, po czym, zanim zdążą mu znowu przeszkodzić, wciska „Proszę nie przeszkadzać”. Po chwili wstaje, przeciąga się, potem idzie do łazienki, żeby umyć zęby, uczesać się i zastanowić, skąd przyszedł ten proces i jak zwykłemu człowiekowi udało się przebić aż do niego przez tę sieć zrobotyzowanych firm.
* * *
Jedząc śniadanie w hotelowej restauracji, Manfred postanawia dla odmiany zrobić coś nietypowego: na chwilę wzbogacić się samemu. To zmiana — przeważnie specjalizuje się we wzbogacaniu innych ludzi. Nie wierzy w gospodarkę niedoboru, gry o sumie zerowej, ani konkurencję — jego świat jest zbyt szybki i gęsty od informacji, żeby się bawić jeszcze w jakieś małpie hierarchie. Chociaż obecna sytuacja wymaga czegoś radykalnego: na przykład, żeby na chwilę stać się miliarderem i wtedy w sekundę strząsnąć z siebie tę ugodę rozwodową — uciec drapieżcy jak przebiegła księgowa ośmiornica, skrywając się w chmurze własnego czarnego atramentu.
Pam ściga go przede wszystkim z powodów ideologicznych — wciąż nie wybiła sobie z głowy zeszłowiecznej idei państwa jako dominującego superorganizmu — ale także dlatego, że na swój osobliwy sposób go kocha, a żadna szanująca się domina w życiu nie zniesie odtrącenia przez własnego niewolnika. Jest nawróconą konserwatystką należącą do pierwszego pokolenia dorastającego po końcu stulecia Ameryki. Motywowana chęcią naprawienia chylącego się ku upadkowi ustroju federalnego, zanim zawali się pod ciężarem rachunków za opiekę medyczną, zagranicznego awanturnictwa i rozpadającej się infrastruktury, nie waha się przed zaprzeczeniem samej sobie, prowokacją, drapieżnym merkantylizmem, nieczystymi zagraniami i wszystkimi innymi sztuczkami, którymi może sobie poprawić wyniki. Nie pochwala tego, że Manfred lata sobie dookoła świata na darmowych służbowych przepustkach, przynosi fortunę nieznajomym, tego, że jakimś sposobem nigdy nie potrzebuje pieniędzy. Widzi jego notowania na serwerach reputacji, o trzydzieści punktów górujące nad IBM-em: wszystkie wskaźniki efektywności, etyki, dobrego imienia plasują go powyżej nawet najbardziej fundamentalistycznych open-source’owych firm informatycznych. Poza tym, przecież wie, że on pragnie jej brutalnej miłości i chciałby oddać się jej do końca. Więc dlaczego ucieka?
Powód ucieczki jest o wiele bardziej prozaiczny. Ich nienarodzona córka jest zamrożoną w ciekłym azocie dziewięćdziesięciosześciogodzinną blastulą. Pam dała się zarazić pasożytniczym memem Rodziców Tradycyjnych Dzieci. RTD nie zgadzają się na komórkową rekombinację genetyczną — odmawiają poddania dzieci badaniom przesiewowym na dające się poprawić wady. Jeśli jest coś, czego Manfred naprawdę nie trawi, to właśnie idei, że natura wie lepiej — choć Pam właściwie nie o to chodzi. Po kolejnej ognistej kłótni uciekł, żeby znów latać szybko i swobodnie, produkować nowe pomysły jak memetyczne dynamo i żywić się hojnością nowego paradygmatu. Wniosek o rozwód z powodu niedających się pogodzić różnic ideologicznych. Nie będzie już seksu w skórach i z pejczykiem.
* * *
Przed odjazdem TGV do Rzymu Manfred postanawia odwiedzić wystawę latających modeli samolotów. To świetne miejsce, żeby zaczepił cię tajny współpracownik CIA — a sugerowano mu, że ktoś taki się tam znajdzie, a poza tym, latające modele to w tym dziesięcioleciu sam szczyt hackerskiej mody. Dodaj do latających pojazdów z balsy mikromechanikę, kamery i sieci neuronowe, a otrzymasz następną generację niewykrywalnych wojskowych samolotów: pokaz talentów kipiący życiem, jak niegdysiejsze konwenty hackerów. Ta akurat impreza odbywa się w wynajmowanej na tego typu spędy korodującej hali podmiejskiego supermarketu. Panująca tam pustka jest znakiem czasów — wszechobecnej sieci i drogiej benzyny. (Zrobotyzowany magazyn obok jest pełen gorączkowej krzątaniny przy pakowaniu dostarczanych do domu przesyłek. Ludzie — obojętne, pracują zdalnie czy tłoczą się w fizycznych biurach — nadal potrzebują jeść).
Читать дальше