A jeśli jednak jakoś uda mi się przeżyć, będę tu uwięziona przez kolejne trzy nieulepszone żywoty.
Mam mieszane uczucia. Wcześniej, kiedy szłam na akcję — o ile to pamiętam — nie przejmowałam się, że zginę. Ale wtedy nie byłam człowiekiem. Byłam batalionem czołgów. Mogłam zginąć naprawdę tylko w przypadku, gdyby nasza strona całkiem przegrała wojnę.
Teraz natomiast mam Sama. Wzdrygam się na myśl, że znajdzie się w niebezpieczeństwie. A myśl, że oboje jesteśmy na łasce i niełasce kliki YFH, budzi całkiem inny niepokój. Zegnij kark, poddaj się i wszystko będzie dobrze: to echo jej decyzji, powracającej, żeby mnie prześladować. Odrzuciłam ją przecież. Jest jednak częścią mnie. Niepodzielną, nieuniknioną. Nigdy nie ucieknę przed świadomością, że się poddałam…
Dociera do mnie, że Sanni też się poddała. Nie uległa Yourdonowi i Fioremu, lecz wzięła sobie do serca koniec wojny. Nie chce już walczyć; chce się ustatkować, wychowywać dzieci i pracować jako małomiasteczkowa bibliotekarka. Janis to teraz prawdziwa Sanni, tak prawdziwa, jak tylko się da. Spiskowcy może i zinfiltrowali i zdeprawowali ideę szklanego domu, lecz on i tak działa na nas swoją psychologiczną alchemią. Może to właśnie miała na myśli. Nie jesteśmy już tymi osobami co kiedyś, choć przeszłość jest nie do zmazania. Próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądałam w oczach cywilów z siłowo opanowywanych przez nas habitatów, i mam w tym miejscu białą plamę. Wiem, że musiałam ich przerażać, ale w środku, za pancerzem, za lufami działek, to byłam ja, prawda? Tylko skąd oni mieli o tym wiedzieć? Zresztą, nieważne. Było, minęło. Muszę z tym żyć, tak jak musiałam to robić. Wówczas to była konieczność: jeśli nie chciałeś, żeby cenzurował ci pamięć zdziczały robak albo, co gorsza, sterujący nim oportuniści bez skrupułów, trzeba było walczyć. A kiedy już postanowi się walczyć, trzeba żyć z konsekwencjami. Taka jest różnica między nami a Yourdonem, Fiorem i Hantą. My pozwalamy sobie na wątpliwości, dajemy sobie spokój, tymczasem oni dalej walczą, żeby na nowo ściągnąć wojnę na swoich wrogów. Czyli na nas.
To nie są dobre myśli na teraz. Przerażające i niepotrzebne — ale nie dają mi spokoju, więc idę i próbuję je zwalczać, machając torebką i gwiżdżąc wesołą melodię. I usiłuję jednocześnie spojrzeć na siebie z zewnątrz. Oto idzie pogodna bibliotekarka, z wyglądu młoda kobieta w letniej sukience, z torebką w dłoni, pogwizduje sobie, wracając z pracy do domu. Ale odwróćmy ten obraz — teraz widzimy nękanego koszmarami byłego żołnierza, ściskającego torbę z pistoletem maszynowym, przekradającego się do kryjówki na ostatni odpoczynek przed…
No przestań wreszcie!
Tak lepiej.
Docieram do domu i chowam torbę w kuchni. W salonie gra telewizor, zrzucam więc buty i od razu tam idę.
— Sam?
Siedzi na sofie, jak zwykle, zwinięty w kłębek naprzeciwko migocącego ekranu. Trzyma metalowy pojemnik z piwem. Zerka na mnie, kiedy wchodzę.
— Sam.
Siadam obok na kanapie. Po chwili zauważam, że on w istocie nie ogląda telewizji. Wzrok ma utkwiony w patio na zewnątrz, za szklanymi drzwiami. Oddycha powoli, miarowo, pierś unosi mu się i opada rytmicznie.
— Sam.
Zerka na mnie, chwilę później unosi kąciki ust.
— Co, dużo miałaś pracy?
— Szłam na piechotę. — Podwijam nogi. Zapadają się w miękkich poduchach sofy. Przechylam się ku niemu, opuszczając mu głowę na ramię. — Chciałam poczuć, że…
— Jesteśmy razem.
— Tak, dokładnie tak. — Czuję jego puls, oddech ma głęboki, aż porusza korzeniami mojego świata. — Brakowało mi ciebie.
— Mnie ciebie też. — Dłoń dotyka mojego policzka, unosi się, odgarnia mi włosy z czoła.
W takich chwilach boleję, że jestem niezrekonstruowanym człowiekiem — wysepką myślącej galarety zamkniętej w kościanej skorupie, oddaloną o nieskończone milisekundy od swoich ukochanych, zmuszoną do przepychania wszystkich znaczeń kanałem o niskiej przepustowości — mową. Wszyscy ludzie to takie wysepki, otoczone bezdennymi oceanami bezmyślnego mroku. Gdybym była choć w połowie taka jak kiedyś i miała ówczesne możliwości — i gdyby Sam, gdyby Kay też chciała — moglibyśmy się zmultipleksować i poznać się tysiąc razy głębiej, niż to jest możliwe w tym niewygodnym, szeregowym człowieczeństwie. Bolesna jest świadomość, co straciliśmy, co mogliśmy razem przeżyć — ale to tylko sprawia, że pragnę go jeszcze bardziej. Poruszam się nerwowo i obejmuję go w talii.
— Dopiero teraz to mówisz?
— Bo ja uciekam. — W końcu odwraca twarz i patrzy na mnie bokiem. — Przed samym sobą.
— Ja też. — Wyzbywając się wszelkiej ostrożności, dodaję: — Czy na tym polega twój problem? Że jesteś… w takim ciele?
— Jest za bardzo podobne. — Przełyka ślinę. — Do tego, co oni chcieli ze mnie zrobić.
Nie pytam, kim byli ci „oni”.
— Chcesz uciec? Wyjść z ustroju?
Długo milczy.
— Chyba nie — mówi w końcu. — Musiałbym wrócić do postaci, którą już nie chcę być, rozumiesz mnie? Reeve, Kay była przebraniem, taką maską. Kobietą-wydmuszką. Nieprawdziwą.
Tulę się do niego mocniej.
— Wiem, że chciałeś w nią wrosnąć.
— Tak? — Unosi brew.
— Posłuchaj, a jak myślisz, dlaczego ja tu jestem?
— To racja. — Robi smutną minę. — A chcesz stąd uciec?
Tak naprawdę nie mowa tutaj o zostaniu czy ucieczce, oboje to rozumiemy, naprawdę chodzi mu o…
— Myślałam, że tak — przyznaję, bawiąc się guzikami jego koszuli. — Potem doktor Hanta zrobiła ze mną porządek i zdałam sobie sprawę, że naprawdę chcę się gdzieś zaszyć i wygoić rany, gdzieś, gdzie będę mogła być sobą. Jakaś grupa ludzi. I spokój. — Wkładam mu rękę pod koszulę, jego oddech staje się odrobinę chrypliwy. Ściskam uda. — Kochanie… Niekoniecznie tak, jak to ona obmyśliła.
Gładzi mnie po włosach. A drugą ręką…
— Rób tak, jeszcze.
— Boję się, Reeve.
— To jest nas dwoje.
Później Sam mówi:
— Też chcę tego, o czym mówiłaś.
Tracę dech.
— To. Jest. Nas. Dwoje. Ooooch.
— Skarbie.
I tak trwa nasza bez słów rozmowa, w języku, którego nie zinterpretuje żadna podludzka sztuczna inteligencja — języku dotyku i pieszczot, liczącym sobie tyle lat, co ludzki gatunek. Mówimy sobie proste rzeczy: „Nie bój się, kocham cię”. Mówimy to z pośpiechem i naciskiem, ciała wykrzykują nieme słowa zachęty. W tę ciemną noc, gdy nawzajem wyciągamy ku sobie ręce, mam odwagę przyznać, że może to wszystko jakoś się ułoży.
Nie jesteśmy skazani na porażkę.
Naprawdę?
* * *
Śniadanie spożywamy w milczeniu. Nad kawą i grzankami odchrząkuję i zaczynam starannie zaplanowaną przemowę:
— Sam, przed kościołem muszę zajrzeć do biblioteki. Zostawiłam tam rękawiczki.
— Poważnie? — Unosi wzrok. Zmarszczki niepokoju przecinają mu czoło.
Kiwam energicznie głową.
— Nie mogę iść bez nich do kościoła, to nie wypada. — Jeden z tych monitorowanych zwrotów. Brak rękawiczek nie jest jakimś naruszeniem zasad, ale stanowi dobry pretekst.
— No dobra, to chyba pojadę z tobą — mówi, z zapałem stojącego przed śluzą skazańca. — To zaraz trzeba będzie wyjść, prawda?
— Tak, już idę po torbę — dodaję.
— A ja włożę nową kamizelkę.
Unoszę brwi. Jego zmysł mody jest jeszcze bardziej wymuszony niż mój.
— Jest na górze — tłumaczy.
Читать дальше