— Skąd ty to wszystko wiesz? — pytam z podziwem. — Mówisz jak zawodowy… — Na końcu języka mam słowo „szpieg” ale połykam je z drżeniem.
— Zanim zgłosiłam się do kliniki, byłam detektywem. — Rzuca mi przeciągłe spojrzenie. — Prosiłam, żeby tej wiedzy nie usuwali. Pomyślałam, że może się przydać w nowym życiu.
— To co w takim razie… — Powstrzymuję się w samą porę. — Zapomnij, nieważne.
— Zdecydowanie. — Parska. — Wiesz co, mówią mi tutaj, że to normalne, żeby położyć się do szpitala na tydzień czy dwa przed porodem i zostać tam jeszcze przez parę tygodni po wszystkim. Może… mogłabym cię poprosić o przysługę? — pyta nieśmiało.
— A o co? Pewnie, że tak — odpowiadam obojętnie.
— Wygląda na to, że będę cały czas leżeć w łóżku i zdychać z nudów. Nie da się cały dzień oglądać telewizji, a Norm pracuje, więc nie dotrzyma mi towarzystwa. Mogłabyś mi przynosić co jakiś czas książki z biblioteki? Żebym tam nie zdurniała?
— No pewnie, z przyjemnością! — Mówię to całkowicie szczerze, bo tak myślę. Gdybym to ja wylądowała w jakimś ciemnowiecznym szpitalu na trzy czy cztery cykle, też bym chciała, żeby ktoś do mnie przychodził. — Powiesz mi tylko, co mam przynieść, dobra?
— Dzięki. Teraz przynieś stołek, one są na samej górze, a ja nie mogę sięgać tak wysoko jak ty.
Trzeciego dnia mam umówiony obiad z Jen, Angel i Alice. Dzisiaj Jen wybrała Dominion Cafe, więc idę tam na piechotę z biblioteki, pogwizdując niemelodyjnie. Czuję się niesamowicie zadowolona z siebie. Mam coś nowego do roboty, mam własne źródło dochodów, wiem parę rzeczy, o których panie na lunchu nie będą miały pojęcia, i gdybym tylko nie spędzała połowy czasu na jawie w lęku przed przyszłością, modląc się o wydostanie z tego szklanego więzienia i ponowny kontakt z Kay, pewnie mogłabym być całkiem szczęśliwa.
Cafe Dominion jest o wiele bardziej luksusowa, niż sugeruje nazwa, więc kiedy maître d’ prowadzi mnie do loży, gdzie urzęduje Jen, czuję, że jestem za mało elegancko ubrana. Mam na sobie prostą spódnicę i sweter, a ona jeszcze cudaczniejszą konstrukcję z tkanej owadziej plwociny. Na makijaż i włosy musi poświęcać ze trzy-cztery godziny dziennie. Angel zaś nie tyle próbuje ją naśladować, ile jest ciągnięta za nią w orszaku, natomiast Alice chyba czuje się nieswojo w ich towarzystwie. Ale co mnie to obchodzi? Są ludzie, można z nimi pogadać, zresztą jesteśmy połączone jedną punktacją, więc nie mogę ich ignorować. Tak pewnie starożytni myśleli o swoich rodzinach.
— Cześć wszystkim — mówię, odsuwając krzesło. — Co tam słychać?
Jen wskazuje metalowy kubełek na stojaku, owinięty jakąś szmatką.
— Na bogato! — obwieszcza. — Dziewczyny, dajcie Reeve kieliszek. Przyłączysz się na łyka Chateau Lafitte rocznik 59?
— Łyka…
Ściąga serwetkę z kubełka i widzę, że jest pełen lodu wokół butelki z zielonego szkła.
— Szampan — tłumaczy, trochę nieśmiało, Alice. — Wino z bąbelkami.
— Ja tam nie odmówię. — Angel podstawia smukły kieliszek, a Jen wyciąga butelkę i nalewa.
— A co to, jakaś specjalna okazja? — Jen i Angel normalnie nie piją przed zmrokiem. Czyli musi to być coś niesamowitego.
— No… — W oczach Jen widać wredny błysk. — Można by pomyśleć, że to z okazji, że wreszcie, po takim czasie, naprawiłaś to swoje społeczne niedociągnięcie.
Czuję, jak krew napływa mi do twarzy.
— Ale nie o to chodzi. — Co za menda. — Po prostu, to ostatni drink Alice na jakiś czas.
— Słucham? — Nie rozumiem, o co chodzi.
— Na jakieś osiem miesięcy — dodaje Alice, ocierając usta serwetką. Zerka to na mnie, to na Jen, jakby szukając w naszych oczach pomocy.
— Ja… — Oblizuję usta. — Jesteś w ciąży?
— Tak. — Alice pośpiesznie kiwa głową. Wygląda na nieszczęśliwą.
Za to Jen jest w ekstazie.
— Za Alice i jej dziecko! — Unosi kieliszek.
Powtarzam ten gest, nie chcąc być niekulturalna, ale pijąc łyk słodkiego, musującego wina, spoglądam Alice w oczy, i to jest jak wyładowanie elektrostatyczne: dokładnie widzę, co myśli.
— Za twoje zdrowie — mówię jej nad krawędzią kieliszka i jestem niemal pewna, że czyta między wierszami, bo garbi się lekko i upija odrobinę wina. Patrzę na Jen. — A ty? — pytam, zanim zdążę wyhamować swój za szybki język.
— Pewnie już niedługo — rzuca spokojnie Jen. — Wtedy mnie też postawicie szampana, co?
Udaje mi się przywołać widmo uśmiechu.
— Czyli bardzo chcesz mieć dziecko.
— Oczywiście. I na jednym nie poprzestanę. — Uśmiecha się do mnie współczująco. — Słyszałam o twojej pracy. Na pewno bardzo ci ciężko.
— Nie jest tak źle — wykrztuszam i uciekam do szklanki. Menda. — Ale wiesz, że Janis też jest w ciąży? — Jak ty mogłabyś nie wiedzieć. — Szkolę się, żeby ją zastąpić. — Co to, kurna, jest, Tydzień Przeciążania Systemu Podtrzymywania Życia? — To znaczy, że reszta będzie miała więcej pracy.
— Eee, pewnie będziesz następna — mówi Jen, z nonszalancką, łatwą pewnością, od której krzepnie mi krew. — Jak będziesz miała swoje, optyka ci się zmieni. Halo, kelner? Kelner! Poproszę kartę!
Czas mija szybko, głównie dlatego, że popołudnia spędzam z nosem w encyklopedii, próbując zlikwidować swoją rozpaczliwą niewiedzę o polityce reprodukcyjnej ciemnych wieków. Co, jak wyczuwam, stawia mnie na niebezpiecznie przegranej pozycji.
Następny dzień jest pierwszym z czterech wolnych. Śpię jeszcze długo po tym, jak Sam wychodzi do biura. Potem idę na dół i ćwiczę. Teraz zamieszkany jest jeszcze jeden z dziewięciu innych domów na naszym kawałku ulicy. Mieszkają tam Nicki i Wolf, Wolf chodzi jednak do pracy, a lenistwo Nicky przekracza wszelkie moje wyobrażenia. Śpi do południa. Odbywam porządną godzinną przebieżkę, po której jestem cała mokra, ale już nic mnie nie boli ani nie brakuje mi tchu. W naszym biomie jest wiosna, więc zaczynają kwitnąć drzewa i krzewy. W powietrzu fruwa mnóstwo zapładniającego pyłu wydzielanego przez obupłciową roślinność. Łaskocze od niego w nosie, zmusza do kichania, lecz niektóre towarzyszące mu zapachy — wabiki na owady — są ładne.
Po ćwiczeniach biorę prysznic, ubieram się w przyzwoite ubranie i ruszam do centrum, żeby wydać trochę pieniędzy w sklepie z narzędziami. Lepiej się czuję, wiedząc, że wydaję własne pieniądze, nie Sama, choć zdaję sobie sprawę, że to głupie: to bezsensowne papierki wyprodukowane dla eksperymentu, a nie prawdziwa waluta. Wychodzę ze sklepu z lampą lutowniczą, cyną, kalafonią, wielką ilością miedzianego drutu i paroma innymi drobiazgami. Potem idę kupić rzeczy do domu.
Najpierw atakuję drogerię, uzbrojona w listę towarów, o których do wczoraj w ogóle nie słyszałam — znalezionych w encyklopedii pod hasłem o zdrowiu seksualnym. Niestety, sama wiedza, o co zapytać, nie przekłada się na możliwość zakupu i stopniowo dochodzę do wniosku, że w tych brakach jest jakaś prawidłowość. Mogę zrozumieć, dlaczego w wolnej sprzedaży nie ma środków opartych na progestagenie. Ale gąbki dopochwowe? Albo te plastikowe osłonki na penisa, o których czytałam? Po jakiejś godzinie poszukiwań stwierdzam, że drogeria zda się na nic. Natrafiłam na dość szokujący artykuł o religijnych poglądach na seks i rozmnażanie — teraz wydaje mi się, że drogerię zaopatrują na podstawie instrukcji od tych eklektycznych hierofantów. Coś mi mówi, że brak środków antykoncepcyjnych to nie przypadek. Aż dziwne, że dotąd nie słyszałam, żeby ktoś się na to skarżył.
Читать дальше