— Nie mam pojęcia — przyznaje Janis nad kolejnym kubkiem kawy w pokoju socjalnym, z nogami wyciągniętymi pod chwiejnym, drewnianym, pomalowanym na biało stołem. — Czasem jest trochę ruchu, poczekaj do szóstej, kiedy wszyscy wrócą do domu z pracy, wtedy przychodzi najwięcej klientów, ale tak naprawdę w ogóle nie jestem tu potrzebna. Zombiak spokojnie dałby sobie ze wszystkim radę. — Jakby się zamyśliła. — Chyba bardziej chodzi o znajdowanie pracy dla ludzi, którzy o nią poproszą. To jedna z wad całego eksperymentu. Tutejsza gospodarka nie działa w obiegu zamkniętym, więc jeśli nie będą stale zapewniać pracy, wszystko się rozleci. Zatem zrobiła się taka sytuacja: oni udają, że nam płacą, my udajemy, że pracujemy. Przynajmniej do czasu połączenia parafii.
— Połączenia? To ich jest więcej?
— Podobno tak. — Wzrusza ramionami. — Wprowadzają nas tutaj małymi grupami, żebyśmy poznali się z sąsiadami, zanim połączą całą społeczność i wszystko się rozleci.
— Trochę pesymistyczne nastawienie, co? — pytam.
— Może i tak. — Błyska zębami w słabym uśmiechu. — Ale realistyczne.
Chyba polubię Janis, mimo jej ironicznego poczucia humoru. Dobrze się przy niej czuję. Będzie nam się świetnie pracować.
— A inne rzeczy? To tajne archiwum? Komputer?
Macha ręką.
— Musisz wiedzieć tylko tyle: raz na tydzień przychodzi Fiore, trzeba mu otworzyć ten zamknięty pokój i zostawić go tam na godzinę czy dwie. A jeśli chce zabrać jakieś papiery, trzeba zapisać, co bierze, a potem przypominać mu, że ma to zwrócić.
— A ktoś inny?
— Hm. — Zastanawia się. — Jeśli pojawi się biskup, dajesz mu dostęp do wszystkiego. — Krzywi się. — A o komputer nie pytaj, nikt mi za wiele o nim nie powiedział i nie rozumiem, jak to działa. Ale, jeśli chcesz w nim pogrzebać, kiedy nie ma klientów, to proszę bardzo. Pamiętaj tylko, że wszystko jest logowane. — Patrzy mi w oczy. — Wszystko — powtarza z dyskretnym naciskiem.
Puls mi przyśpiesza.
— Na komputerze? Czy w ogóle?
— Wypożyczenia książek — mówi. — A może i na które strony ludzie zaglądają. Zauważyłaś, że wszystkie są w twardej oprawie? Zdziwiłabyś się, jak małe urządzenia szpiegowskie można zrobić nawet przy tutejszym poziomie techniki. Mogą być wbudowane w grzbiety i rozpoznawać, na której stronie otwiera się książkę. Bez naruszania protokołu.
— Ale protokół… — Urywam.
Telewizor nie wydaje się zbyt skomplikowany technicznie, choć czy faktycznie tak jest? Z czego się składa? Muszą być albo kamery, albo bardzo skomplikowany system wizualizacji…
— Wieki ciemne były nie tylko ciemne, ale i szybkie. Mówimy o okresie, kiedy nasi przodkowie przeszli od dodawania dwóch liczb na liczydle, do pierwszych maszyn emocjonalnych. Od znachorów z trującymi substancjami, którzy nawet gładko odciętej kończyny nie umieli przyczepić z powrotem, do regeneracji tkanek, pełnej kontroli nad genomem i proteomem oraz hodowania narządów na zamówienie. Od latania na orbitę rakietami do pierwszych wind orbitalnych. I wszystko to w niecałe trzy giga, po staremu dziewięćdziesiąt lat. — Przerywa, żeby upić łyk herbaty. — Bardzo łatwo nam nie doceniać tych starożytnych ortohumanoidów. Ale wystarczy trochę tu posiedzieć, żeby pozbyć się tego nawyku, a trzeba przyznać, że księża — eksperymentatorzy — są tu dłużej niż reszta. Nawet niż Harshaw, a on przecież pracuje dla nich. — Wymawia to imię z niesmakiem i zastanawiam się, co jej zrobił.
— Myślisz, że orientują się w tym wszystkim lepiej niż my? — pytam, zaintrygowana.
— Mowa. — (Tak, mówi „mowa”, wyraźnie wczuwa się w rolę, używając tego archaicznego slangu, jak ktoś z tamtych czasów). — Tu się dzieje znacznie więcej, niż widać na oko. Udało im się świetnie ustabilizować to społeczeństwo, przecież istnieje dopiero od pięciu mega. — Jej wzrok przeskakuje nagle ku narożnikowi pokoju, nad drzwi. Podążam za nią wzrokiem. — Po części dlatego, że wszystko widzą i wszystko słyszą, naszą rozmowę też. Po części.
— Ale to przecież nie wszystko?
Uśmiecha się do mnie enigmatycznie.
— Koniec przerwy. Wracamy do pracy.
W domu jestem późno, fizycznie zmęczona od ustawiania zwrotów i stania całymi godzinami za ladą. Wchodząc do środka, czuję dojmujący niepokój. W salonie pali się światło, słychać telewizor. Idę najpierw do kuchni, żeby coś zjeść, i tam znajduje mnie Sam.
— Gdzie byłaś? — pyta.
— W pracy. — Ze znużeniem atakuję puszkę z zupą i bochenek chleba.
— A. — Pauza. — I co tam robisz?
Schował masło do lodówki, więc jest twarde jak kamień.
— Przyuczam się na nową bibliotekarkę. Na razie będę pracować trzy dni w tygodniu, ale po jedenaście godzin.
— Aha.
Nachyla się, żeby włożyć do zmywarki brudny talerz. powstrzymuję go w ostatniej chwili — w środku są czyste naczynia.
— Nie, najpierw trzeba to wyjąć.
— Hm. — Wygląda na zirytowanego. — Czyli potrzebują nowej bibliotekarki?
— Tak. — Chyba nie muszę mu się tłumaczyć? Chyba, nie?
— Znasz Janis?
— Janis… — Zastanawia się. — Nie. Nawet nie wiedziałem, że tu jest biblioteka.
— Za parę miesięcy odejdzie i musi ją ktoś zastąpić.
Zaczyna wyjmować naczynia z górnego kosza zmywarki i ustawiać je na blacie.
— Nie podoba jej się ta praca? Jeśli jest taka kiepska, to czemu ją wzięłaś?
— To nie o to chodzi. — W końcu udaje mi się przelać zupę z puszki do rondla na żarzącym się czerwono palniku. — Odchodzi, bo jest w ciąży. — Odwracam się, żeby spojrzeć na jego minę.
Skupia się na zmywarce, nie zwraca na mnie uwagi. Podejrzewam, że dalej jest zły.
— W ciąży? Hm. — Jest trochę zaskoczony. — Kto by chciał mieć dziecko w tym…
— Sam, my jesteśmy płodni.
Udaje mi się w samą porę złapać talerze, które wyciągał. Prostuję się, o jakieś pół metra od jego nosa, a on jest zbyt zbity z tropu, żeby pamiętać, że ma unikać mojego spojrzenia.
— Jesteśmy płodni?
— Tak twierdzi Janis, a sądząc po jej stanie, prawdopodobnie wie, co mówi. — Patrzę na Sama spode łba, potem Wracam do rondla. — Podasz miskę? — T-tak… — Biedak chyba jest autentycznie wstrząśnięty. Nie dziwię mu się; ja miałam parę godzin, żeby to przemyśleć, a i tak jeszcze to do mnie nie dotarło.
— Tu gdzieś są…
— Pomyśl tylko. Zgodziliśmy się na ten eksperyment, wiedząc, że będzie trwał sto mega, prawda? Taka ciekawostka o bibliotekach: można w nich sprawdzać różne rzeczy. Ciąża u ludzi trwa dwadzieścia siedem do dwudziestu ośmiu mega. Wszyscy tu jesteśmy płodni, a jeszcze powiedziano nam, że za pieprzenie się dostajemy punkty do premii końcowej. Historyczne prawdopodobieństwo zapłodnienia u zdrowych ortosów uprawiających seks w płodne dni to około trzydziestu procent na jeden cykl miesięczny.
— Ale wiesz… rozumiesz, gdybyś… — Trzyma miskę przed sobą jak tarczę, jakby próbował się przede mną osłonić.
Wbijam w niego wzrok.
— Nie mów tego.
— Bo… — Przełyka ślinę. — Proszę.
Biorę miskę.
— Chyba wiem, co myślałaś, że powiem. Cofam to, chociaż wcale tego nie powiedziałem. W porządku? — Mówi to bardzo szybko, sklejając ze zdenerwowania słowa.
— Ale nie powiedziałeś.
Bardzo starannie odstawiam miskę, bo właściwie nie ma powodu, żeby rzucać nią w niego, a także dlatego, że, uspokoiwszy się odrobinę, widzę, że ma rację — nie powiedział, że gdybym go wtedy zerżnęła i zaszła w ciążę, byłaby to wyłącznie moja wina. Bystry Sam.
Читать дальше