Podchodząc do brzegu, stopniowo się uspokajam. Jest symulowany słoneczny dzień z odrobiną wysokich chmur i leniwym wietrzykiem, od czasu do czasu rozpędzającym się na tyle, żeby ochłodzić mi skórę pod ubraniem. Jeśli nie liczyć nieustannego, mechanicznego świergotu dinozaurów wielkości pięści na drzewach, jest tu całkiem spokojnie. Czasem niemal udaje mi się zapomnieć o złości, nieustannie gotującej się w środku, i upokorzeniu, które Jen tak uwielbia wywoływać u reszty grupy.
Choćbym nie wiem jak się starała, nie potrafię spojrzeć na to z ich strony. Całkiem jakby nie zdawali sobie sprawy, że mogą oszukać system, ignorując go, odmawiając uczestnictwa, albo, równie dobrze, nie przejmując się jawnymi nagrodami i karami. Wszyscy podświadomie postanowili poddać się arbitralnej presji nakazującej segregację płci i nie spoczną, dopóki reszta nie podda się temu samemu i nie zacznie konkurować o te same nagrody. Czy kobiety z ciemnych wieków naprawdę tak miały? Były ofiarami losowości genetycznego determinizmu, a nie ochotniczkami w eksperymencie motywującym jawnymi karami i nagrodami? Jeśli tak, to mam szczęście: dla mnie to będzie trwało tylko trzy lata.
Rolą żony jest samotność. Sam i ja prowadzimy życie dość niezależne od siebie. On rano wychodzi do pracy, widzimy się dopiero wieczorem, kiedy jest zmęczony, albo w niedziele. W niedzielę idziemy do kościoła, połączeni wspólnym strachem, że zostaniemy wybrani do napiętnowania, potem wracamy i próbujemy się nawzajem przekonywać, że punktociągi, lecące z wywieszonym ozorem za każdą rzuconą przez Fiorego sugestią, nie są najinteligentniejszymi i najbardziej rozsądnymi osobami na świecie. Czasem idzie to mocno pod górę.
Szkoda, że Sam jest mężczyzną, i szkoda, że wewnętrzna dynamika tego skompresowanego światka postawiła między nami tę sztuczną barierę. Mam wrażenie, że gdyby nie zewnętrzna presja, mogłabym go polubić.
No i jest jeszcze Cass, która w ostatnią niedzielę była w kościele.
Żyjemy w naprawdę małym, ściśle ograniczonym i kontrolowanym świecie, a pewne aspekty jego organizacji jeszcze tę sztuczność uwydatniają. Na przykład, nie mamy mody — nie w sensie spontanicznej kreatywności, powodującej falę naśladownictwa i rekomplikacji. (Kreatywność to rzadkość nawet w najlepszej sytuacji, a tutaj, przy ledwie setce ludzi, jest jej za mało na coś takiego). Zamiast tego mamy osobliwie frenetyczną namiastkę mody, dyktowaną przez sklepowy asortyment. Gdzieś przetrwał katalog stylów z ciemnych wieków, a może skompilował go jakiś muzealnik i sklepy regularnie podmieniają towary, zmuszając nas do kupowania nowych rzeczy co parę cykli. Inaczej wypada się z obiegu. (Kolejna technika wymuszająca konformizm: zapomnisz o aktualizacji zawartości szafy — narażasz się na krytykę). W tym miesiącu są modne kapelusze, absurdalne konstrukcje z szerokimi rondami i ocieniającymi twarz woalkami. Kapelusze jeszcze zniosę, ale tych rond i woalek nie cierpię — ciągle o coś nimi zaczepiam, a poza tym przeszkadzają.
Wróćmy jednak do Cass, obiektu moich nadziei i niepokojów…
Stoję jak zwykle obok Sama, ze śpiewnikiem w dłoniach, poruszam ustami, a wzrokiem wodzę po drugiej stronie nawy. W tygodniu pojawiła się nowa kohorta i w kościele jest pełno ludzi — niedługo będą musieli go powiększyć. Próbuję wyłowić nowych, bo nie chcę, żeby zadawali się ze starszymi kohortami. Może udzielił mi się wyrachowany cynizm Jen, ale uczę się domyślać stopnia czyjegoś wyalienowania na podstawie tego, jak długo tu siedzi. Mam wrażenie, że wśród nowych udałoby mi się znaleźć jakichś sojuszników, o ile wypatrzę ich zaraz na początku cyklu, zanim punktociągi wbiją w nich swoje szpony.
Mick z jakiegoś powodu siedzi — stoi — w tym tygodniu razem z nowymi ludźmi. Automatycznie zerkam na kobietę po jego lewej. Zerkam jeszcze raz, nie wierząc własnym oczom. Ma na sobie niebieską suknię z długimi rękawami i wysokim kołnierzem oraz kapelusz z zakrywającą twarz czarną woalką. Ciało wokół oczu grubo zasmarowane makijażem. Usta to czerwona rana, a policzki są bez koloru. To na pewno Cass, a śpiewnik z hymnami trzyma tak, jakby pierwszy raz widziała go na oczy.
Kay, czy to ty? — zastanawiam się, kuszona jej obecnością. Trzymam się obietnicy, którą na mnie wymogła… „Poszukasz mnie tam w środku?”. A Cass… Cass zna społeczeństwo lodowych ghuli. Gdyby Mick nie był tak opętany zazdrością, że nie wypuszcza jej z domu, gdyby…
Sam szturcha mnie dyskretnie pod żebro. Ludzie zamykają śpiewniki i siadają. Pośpiesznie robię to samo. (Nie chcę, żeby ktoś zauważył, nie chcę zwracać na siebie niepożądanej uwagi).
— Moi kochani — ględzi Fiore — nasz kościół jest pełen miłości i dziś serdecznie witamy w naszym łonie nową kohortę: Eddiego, Pata, Jona… — wymienia kolejno siedem innych nowych ofiar — …jestem pewien, że weźmiecie ich pod swoje skrzydła i szybko się z nimi zaprzyjaźnicie. Spóźnione powitanie należy się także naszemu śpiochowi Cass, która wreszcie postanowiła zaszczycić nas swoją pachnącą obecnością…
Paple w tym stylu przez jakiś czas, wygłaszając przesłodzone kazanie o posłuszeństwie, ilustrowane od czasu do czasu anegdotami o różnych grzeszkach. Vern, jak się zdaje, napił się dwa tygodnie temu do nieprzytomności i rzygał na Main Street, natomiast Erica i Kate pobiły się, tak poważnie, że Erica trafiła do szpitala, wraz z Gregiem i Brook, którzy próbowali odciągnąć Kate. Siedzi teraz w więzieniu, płacąc za swój wybuch dniami o chlebie i nocami o wodzie, a kiedy Fiore kończy ją potępiać, wśród wiernych rozchodzi się gniewny pomruk dezaprobaty. Zerkam kątem oka na Cass, starając się zrobić to dyskretnie. Nie widzę jej miny — woalka całkiem ją zasłania — ale jestem niemal pewna, że gdybym mogła, ujrzałabym strach. Ramiona ma przygarbione w postawie obronnej i odchyla się w przeciwną stronę od Micka.
Gdy wychodzimy na świeże powietrze, łapię kieliszek wina i wychylam go duszkiem, trzymając się blisko Sama. Patrzy na mnie zdenerwowany.
— Coś nie tak?
— Tak. Nie. Właściwie nie wiem.
Wierci mnie w żołądku. Cass jest najbardziej wyalienowana ze wszystkich żon Kohorty 6, nie wolno jej nigdzie wychodzić — zresztą, czy Sam może mnie przed czymkolwiek powstrzymać, jeśli tylko zechcę? Mick to trucizna, nie subtelna społeczna toksyna Jen, lecz jad żądlącego owada, brutalny i bezpośredni, z niczym się niekryjący.
— Tylko coś sprawdzę. Wrócę za parę minut, dobra?
— Reeve, uważaj na siebie.
Patrzę mu w oczy. Obawia się o mnie, uświadamiam sobie. Zawstydzona kiwam głową, potem odchodzę w stronę głównego, frontowego wejścia do kościoła.
Mick gada z gromadką srogo wyglądających mężczyzn, same żyły, mięśnie i włosy przycięte przy skórze — to goście, których widuje się przy kopaniu rowów albo kierowaniu niesamowicie głośnymi machinami. Wygryzają one dziury w drogach, a potem z powrotem je zasypują. Zawzięcie gestykuluje. Obok stoi paru ministrantów, a w wejściu czeka kilka kobiet. Podkradam się do drzwi, wchodzę do środka. Kościół jest prawie pusty, koło ostatnich ławek stoi tylko jedna osoba.
— Kay? Cass? — pytam.
Zerka na mnie.
— R… reeve?
Jest ciemno i nie jestem pewna, ale coś w tych grubo nałożonych cieniach sugeruje mi siniaki. Jeśli Mick ją pobił, taka suknia skutecznie przykryłaby wszelkie ślady przemocy.
— Wszystko w porządku? — pytam.
Przeskakuje wzrokiem do wejścia.
— Nie — szepcze. — Posłuchaj, on jest… nie mieszaj się. Dobrze? Nie potrzebuję pomocy. Trzymaj się ode mnie z daleka. — Głos jej wyraźnie drży.
Читать дальше