— No, już prawie — mówi Jen. Na jej twarzy maluje się coś bliskiego aprobaty. — Trzeba cię tylko jeszcze umalować.
— Co takiego?
Po prostu śmieją się ze mnie. Może i dobrze, bo gdyby mi powiedziały wcześniej, o co chodzi, pewnie bym uciekła. Ja zaś cały czas przypominam sobie (z coraz większą obawą), że mam jeszcze prawie sto dekad — trzy lata — na żałowanie popełnionych dzisiaj błędów.
* * *
Światła czerwienieją i płyną ku tunelowi na krawędzi świata, kiedy taksówka, w której siedzimy stłoczone, zatrzymuje się pod moim domem i otwierają się drzwi.
— No, idź — mówi Angel, wciskając mi torbę z zakupami. — Idź i go zaskocz. On miał męczący dzień i będzie potrzebował pociechy.
Uświadamiam sobie, że używa uogólnionego „on” — nic ich nie obchodzi, kim „on” jest, ważne tylko, że jest moim mężem i możemy zarobić dla nich punkty.
— No dobra, idę już, idę — mówię znękana. Biorę torbę, a kiedy się odwracam, coś żądli mnie w nogę. — Ej! — Rozglądam się, ale taksówka już odjeżdża. — Cholera — mruczę. Noga mi drży. Sięgam w dół. Coś się w nią wbiło. Mały rombik z wystającą na końcu igiełką. — Cholera.
Kuśtykam po ścieżce w nowych butach, które mi wcisnęły — obcasy mają jeszcze wyższe i mniej wygodne niż ta pierwsza para — i wchodzę do domu. Rzucam torby, idę do salonu, w którym jest włączony telewizor. Sam leży przed nim z zamkniętymi oczyma i poluzowanym krawatem. Robi mi się go żal. Czuję ból w miejscu ukłucia, zimne przypomnienie.
— Sam. Wstawaj! — Szarpię go za ramię. — Pomóż mi!
— Co je… — Otwiera oczy, patrzy na mnie. — Reeve? — Jego źrenice wyraźnie się rozszerzają.
Pewnie dziwnie pachnę — Jen z jakiegoś niezgłębionego powodu wypróbowała na mnie połowę zawartości baru z zapachami.
— Pomocy. — Siadam obok niego i zadzieram spódnicę, pokazując mu ukłucie na udzie. — Zobacz. — Pokazuję mu ampułkę. — Dopadli mnie. Co to, do kurwy nędzy, jest?
Moje krocze nienaturalnie się uwrażliwiło, do tego kręci mi się trochę w głowię, jestem niepokojąco rozluźniona i dziwnie mało zestresowana tym, co się przed chwilą stało.
— To jest… — Mruga. — Nie wiem. Kto ci to zrobił?
— Jen i Angel. Wysadziły mnie z taksówki i chyba w ostatniej chwili Angel mi to wbiła. — Oblizuję usta. Czuję się naprawdę osobliwie. — Jak myślisz, co to jest? Trucizna?
— Raczej nie — mówi, wbijając we mnie wzrok. Potem podnosi tablet i stuka w niego. — O — mówi, pokazując mi coś. — Taki mieli pomysł na rozrywkę.
Wkładam ręce między uda i ściskam je, a gdy czytam, litery mi się rozmazują.
— To… aha! — Zalewa mnie wściekłość. — Te kurwy!
Sam kręci głową.
— Miałem bardzo męczący dzień, ale zdaje się, że ty miałaś dość ekscytujący. Przychodzisz do domu ubrana jak ta, no… a jeszcze koleżanki wstrzykują ci coś na podniecenie. — Unosi brew. — Po co to zrobiły, jak myślisz?
Umie pozostać opanowany i analityczny w najcięższych sytuacjach. Chciałabym mieć pod presją chociaż połowę tego.
— Reeve, o co tu chodzi? Presja grupy naprawdę jest taka silna? — W jego głosie brzmi obawa i współczucie.
— Tak. — Zaciskam zęby.
Siedzi za blisko mnie, lecz nie zaryzykuję żadnego ruchu. Afrodyzjak zalewa mnie ciepłymi, łaskotliwymi falami — boję się, że zostawię na kanapie mokrą plamę.
— Chodzi o te punkty. Wiedzieliśmy, że są wspólne dla kohorty, ale są jeszcze inne mechanizmy przymusu, o których nie mieliśmy pojęcia. Jen i Angel powiedziały mi, ale ja nie… cholera. A poza tym, można zarobić punkty na… innych zajęciach.
— Jakich innych zajęciach? — pyta łagodnie.
— Domyśl się — dyszę i zwiewam do łazienki.
* * *
Sam puka do drzwi, raz, nieśmiało, kiedy leżę w brodziku kabiny prysznicowej nieprzytomna z żądzy, pozwalając, by fale gorącej wody zalewały mnie jak tropikalna burza — skąd ja w ogóle wiem, jak wyglądała tropikalna burza na Zjemi? — i usiłuję się oczyścić. Chciałabym go tu zaprosić, ale udaje mi się ugryźć w język i zmilczeć. Chyba mogę skreślić Jen i Angel z listy potencjalnych zamachowców, choć łapię się na tym, że pod prysznicem fantazjuję o nich — o milionie mściwych tortur, jakie im zadaję. Wiem, że to tylko fantazje — w tym miejscu nie da się kogoś zabić więcej niż raz, a raz zabity jest już poza twoim zasięgiem — ale część mojej jaźni pragnie zadawać im ból, i to nie tylko dlatego, że zaprzepaściły wszelkie moje szanse na normalny seks z tym osobliwie introwertycznym, troskliwym misiem, którego mam za męża. Ćwiczę zatem do wyczerpania na maszynie w piwnicy, a później kładę się spać, samotna i nieswoja.
Niedzielny świt jest słoneczny i ciepły. Niechętnie wkładam sukienkę, którą kupiłam pod presją Jen i Angel, i schodzę na dół, by przywitać się z Samem. Nie mam kieszeni, nie wiem, czy wolno wziąć torbę, a bez choćby scyzoryka czuję się niepewna. Sam włożył czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat. Bardzo monochromatycznie. Wygląda solidnie, ale sądząc po minie, jest równie niepewny jak ja.
— Gotowy? — pytam.
Kiwa głową.
— Wezwę taksówkę.
Kościół parafialny to wielka kamienna budowla, znajdująca się w sporej odległości od naszego domu. Na jednym końcu ma wieżę, ostrą i symetryczną osiowo jak relatywistyczny lądownik (gdyby okręty wojenne robiono z kamienia i wiercono im w grzbiecie otwory do powieszenia ogromnych parabolicznych dzwonów). Dzwonią głośno, a parking zapełnia się taksówkami oraz kobietami i mężczyznami ubranymi w stroje z epoki. Widzę parę znajomych twarzy, między innymi Jen. Kiedy czekam przed wejściem, okazuje się jednak, że większości ludzi nie znam, więc trzymam się ramienia Sama, z obawy, że go zgubię.
W środku kościół składa się z jednego pomieszczenia, z podestem na jednym końcu i ustawionymi przed nim rzędami ławek wyciętych z martwych drzew. Na podeście stoi ołtarz, a na nim leży długa naga klinga obok wielkiego złotego kielicha. Wchodzimy gęsiego do środka, siadamy. Gra cicha muzyka, z korytarzyka z tyłu budynku wychodzi procesja. Trzech mężczyzn, starszych wiekiem, ale nie starców, w bardzo charakterystycznych szatach przetykanych metalową nitką. Wchodzą na podwyższenie, zajmują ustalone miejsca. Ten z przodu, po prawej odzywa się i uświadamiam sobie z osłupieniem, że to doktor major Fiore.
— Drodzy parafianie, przyszliśmy tutaj wszyscy, by wspomnieć tych, którzy odeszli przed nami. Nieruchome twarze wyrzeźbione w kamieniu, nieruchome twarze milionów. — Przerywa, a wszyscy wokół powtarzają jego słowa, jak basowe, dudniące echo, ciągnące się w nieskończoność.
Fiore dalej pompatycznym tonem recytuje jakiś bełkot, coraz szybciej. Co zdanie lub dwa przerywa, a kongregacja powtarza jego słowa. Mam nadzieję, że to bełkot, bo niektóre zdania są nie tylko konsternujące, ale wręcz trochę groźne: mówią o osądzeniu po śmierci, karze za grzechy, nagrodzie za posłuszeństwo. Zerkam na boki, ale szybko uświadamiam sobie, że wszyscy poza mną patrzą na niego. Powtarzam słowa, choć czuję się z tym bardzo nieswojo. Wygląda na to, że niektórzy wręcz się tym wykrzykiwaniem nakręcają.
Potem zombiak we wnęce gra napuszoną melodię na jakiejś prymitywnej maszynie do muzyki, a Fiore mówi nam, żebyśmy otworzyli leżące przed nami papierowe książki na podanej stronie. Wszyscy zaczynają wyśpiewywać napisane tam słowa i klaskać do rytmu. To też kompletnie nie ma sensu. Powtarza się jakby imię „Krystian” ale nie w żadnym zrozumiałym kontekście. A przekaz tej śpiewanki jest bardzo złowrogi — nic tylko posłuszeństwo, podporządkowanie i nagrody za to. Całkiem jakbym miała jakiś głęboko zakorzeniony refleks uniemożliwiający mi bezkrytyczne chłonięcie propagandy: w końcu zaczynam z mocno zmarszczonym czołem czytać tę książkę.
Читать дальше