Z okna widać było powykręcane, kolczaste kształty kaktusów tylnego ogrodu. Mrużąc oczy wypatrzyła dwie postaci, poruszające się między rzędami sztywnych roślin. Jedną był wysoki mężczyzna w płowożółtym szlafroku szpitalnym. Jego ramiona były niezwykle szerokie, Ręce i twarz zabandażowana. Poparzył się — pomyślała Lona. Biedak. Obok niego szedł niższy mężczyzna w garniturze, szczupły i nerwowy. Ten wyższy pokazywał drugiemu jakiś kaktus. Coś mu opowiadał. Może o botanice kaktusów. Teraz sięga zabandażowaną dłonią. Dotyka długich, ostrych kolców. Uważaj! Pokaleczysz się! Wbija swą rękę na kolce! Odwraca się do niższego. Pokazuje. Niższy potrząsa głową. Nie, on nie chce nadziać się na kolce. Ten wysoki musi być trochę szalony — pomyślała Lona. Patrzyła, jak zbliżali się do okna. Zauważyła spiczaste uszy niższego i szare, małe oczka. Twarzy wyższego wcale nie mogła dojrzeć. Tylko cienkie szparki widniały w białej ścianie bandaża.
Lona szybko wyobraziła sobie szczegóły jego okaleczeń: zmarszczona skóra, ciało pobrużdżone i powypalane płomieniami, usta wykrzywione w zastygłym wyrazie szyderstwa. Ale to można naprawić. Tu na pewno mogą mu stworzyć nową twarz. Wyjdzie z tego.
Lona czuła głęboką zazdrość. Tak. Ten mężczyzna przeżył ból. Ale doktorzy wkrótce to naprawią. Jego ból był jedynie bólem zewnętrznym. Odeślą go wysokiego, silnego i ponownie przystojnego do żony, do… dzieci.
Drzwi otworzyły się. Weszła pielęgniarka. Kobieta, a nie robot. Zachowywała się jednak jak robot. Jej uśmiech był pusty, bezosobowy.
— O, obudziłaś się już, moja droga? Dobrze spałaś? Nie staraj się mówić. Skiń głową. Tak, to bardzo dobrze. Przyszłam przygotować cię. Będziemy naprawiać twoje płuca. Nic nie poczujesz. Zamkniesz tylko oczy, a jak się obudzisz, będziesz oddychać jak nowo narodzona.
Była to, jak zwykle, prawda.
Kiedy ją odwieźli do pokoju, wstawał ranek. Stąd Lona wiedziała, że pracowali nad nią kilka godzin, a następnie spędziła pewien czas w pokoju pooperacyjnym. Teraz i ją całą zabandażowano. Otworzyli jej ciało. Dali nowe fragmenty płuc, a następnie zaszyli ranę. Nie czuła bólu. Jeszcze nie. Pulsujący ból przyjdzie później. Czy będzie miała bliznę? Po operacjach zdarzały się blizny, nawet w dzisiejszych czasach. Lona spostrzegła poszarpaną, czerwoną kreskę, biegnącą od dołka u nasady szyi w dół między piersiami. Proszę, żeby nie było blizny! Miała nadzieję, że umrze na stole operacyjnym. Wydawało się, że to jej ostatnia szansa. Teraz będzie musiała wrócić do domu żywa, nie zmieniona.
Wysoki mężczyzna znowu spacerował w ogrodzie. Tym razem był sam. Już bez bandaży. Chociaż był odwrócony tyłem, Lona widziała jego odsłoniętą szyję i zarys szczęki. Znowu przyglądał się kaktusom. Co w tych okropnych roślinach tak go przyciągało? Ukląkł teraz. Dotyka kolców. Wstaje. Odwraca się.
— Och, biedny człowiek!
Lona wstrząśnięta i zadziwiona wpatrywała się w jego twarz. Stał zbyt daleko, żeby mogła dostrzec szczegóły, ale to, że z nią coś nie w porządku — było oczywiste.
To musiało wynikać z operacji — pomyślała. Po pożarze. Ale dlaczego nie mogli dać mu zwyczajnej twarzy? Dlaczego mu to zrobili?
Nie mogła oderwać od niego oczu. Widok tych sztucznych rysów fascynował ją. Szedł w kierunku budynku poruszając się wolno, z dużą pewnością siebie. To silny mężczyzna. Mężczyzna, który może cierpieć i znieść to cierpienie. Żal mi go. Chciałabym mu pomóc. Pomyślała, że zachowuje się głupio. Miał rodzinę. Da sobie radę.
Rozdział 12
Niegroźne piekło
Zła wiadomość dotarła do Burrisa piątego dnia jego pobytu w szpitalu. Przebywał jak zwykle w ogrodzie. Przyjechał Aoudad.
— Nie może być żadnych przeszczepów skóry. Tak twierdzą lekarze. Jesteś pełen zwariowanych antyciał.
— To już wiem — odparł spokojnie.
— Nawet twoja własna skóra odrzuca twoją skórę.
— Trudno ją za to winić. — Minęli saguaro.
— Możesz nosić jakąś maskę. To może być trochę wygodnie, ale w dzisiejszych czasach robią dobre maski. Nie utrudniają oddychania skóry. Porowaty plaster.
— Przyzwyczaiłbyś się w ciągu tygodnia.
— Pomyślę o tym — powiedział Burris. Ukląkł obok wielkiego kaktusa. Wypukłe rzędy kolców wspinały się spiralnie ku wierzchołkowi. Wydawało się, że tworzą koronę z pączków kwiatów. Niewielka lśniąca tabliczka przy nim informowała: Echinocactus grusonii. Burris głośno przeczytał nazwę.
— Dlaczego te kaktusy tak bardzo cię fascynują? Co nich widzisz? — zapytał Aoudad.
— Piękno.
— W nich? To same kolce!
— Kocham kaktusy. Chciałbym żyć na wieki w ogrodzie pełnym kaktusów.
Czubkiem palca dotknął kolca.
— Czy wiesz, że na Manipool mają prawie wyłącznie kolczaste kaktusy? Nie wyglądają oczywiście jak kaktusy, ale efekt jest ten sam. To pustynna planeta. Pasy opadów wokół biegunów, a im bliżej równika, tym suchszy klimat. Na równiku pada raz na miliard lat. Może trochę częściej w strefach umiarkowanych.
— Czyżbyś tęsknił za tym?
— Nie. Ale tam nauczyłem się piękna cierni.
— Ciernie? Przecież one kłują.
— To jest częścią ich piękna.
— Brzmi to zupełnie, jakbym słuchał Chalka — mruknął Aoudad. — On zawsze mówi: cierpienie uszlachetnia, ból to korzyść. A teraz ciernie są piękne. Wolę róże.
— Róże mają kolce — zauważył Burris spokojnie.
— No, to tulipany. Tak, tulipany.
Aoudad wydawał się zakłopotany.
— Cierń jest tylko odmienną formą liścia. Dostosowanie się do nieprzyjaznego środowiska. Kaktusy nie mogą tak oddychać, jak oddychają rośliny liściaste. Muszą się przystosować. Przykro słyszeć, że tak elegancką formę dostosowania się uważasz za brzydką.
— Nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałem. Słuchaj, Burris.
Chalk chciałby, żebyś został tu jeszcze tydzień lub dwa. Jest jeszcze kilka testów do zrobienia.
— Ale jeżeli chirurgia twarzy jest niemożliwa…
— Chcieliby zrobić kilka badań ogólnych pod kątem transplantacji mózgu.
— Rozumiem — Burris skinął głową. Odwrócił się do słońca pozwalając, żeby słabe zimowe promienie oświetlały jego przemienioną twarz. — Jak to przyjemnie znowu przebywać na słońcu. Jestem ci wdzięczny, Bart. Czy wiesz o tym? Wyciągnąłeś mnie z tego pokoju, z tej nocy, w którą zapadła moja dusza. Czuję, że wszystko we mnie topnieje, uwalnia się, porusza. Czy niewłaściwie używa metafory? Czy widzisz, że jestem znacznie mniej usztywniony?
— Czy czujesz się na tyle rozluźniony, żeby przyjąć gościa?
— Kogo? — Burris stał się natychmiast podejrzliwy.
— Wdowę po Marco Prolisse.
— Elise? Myślałem, że jest w Rzymie!
— Rzym to tylko godzina lotu stąd. Bardzo chciałaby się z tobą zobaczyć. Twierdzi, że to władze nie dopuściły do waszego spotkania. Nie zmuszam cię, ale myślę, że powinieneś się z nią spotkać. Mógłbyś założyć bandaże.
— Nie, już nigdy więcej ich nie założę. Kiedy tu będzie?
— Już jest. Powiedz słowo, a sprowadzę ją.
— A zatem przyprowadź ją. Spotkam się z nią w ogrodzie. On mi tak przypomina Manipool.
Aoudad milczał przez chwilę. W końcu powiedział:
— Spotkaj się z nią w twoim pokoju.
Burris wzruszył ramionami.
— Jak chcesz.
Pogładził kolce kaktusa.
Pielęgniarki, salowe, lekarze, technicy, pacjenci, wszyscy przypatrywali mu się, kiedy wchodził do budynku. Nawet dwa roboty zlustrowały go podejrzliwie, nagle starając się dopasować go do swojej zaprogramowanej wiedzy o ciele ludzkim i jego kształtach. Burrisowi to nie przeszkadzało. Jego zakłopotanie znikało szybko, z dnia odzień. Bandaże, które nosił pierwszego dnia pobytu szpitalu, wydały mu się teraz absurdalne. To zupełnie, jak chodzenie nago wśród tłumu — pomyślał. Z początku wydawało się nie do pomyślenia. Z czasem stało znośne, w końcu zwyczajne. Trzeba się tylko przyzwyczaić.
Читать дальше