— Jakie ruiny?
— Jeszcze naprawdę nie wiemy, Melanie. Dosyć prymitywne.
— Oczywiście.
— Czy możecie pozwolić sobie na to, żeby nas tam dowieźć? — zapytał Carson. — Dajcie nam trochę żywności i innych zapasów, a my poczekamy sobie na Ashley Tee. Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie mogę narażać waszego życia. — Wyglądało na to, że przez cały czas bacznie przygląda się Hutch, oceniając jej reakcje.
Carson oparł się wygodnie w fotelu i z całej siły starał się nie okazywać niepokoju.
— Pozwól się przekonać, że nie ma w tym żadnego ryzyka. Ashley Tee będzie tu najdalej za kilka dni. Możecie nas wysadzić i zniknąć stąd w ciągu dwudziestu czterech godzin. A nam nic nie będzie.
Głos Truscott znacznie złagodniał.
— Opóźnienia w podróży dużo kosztują. Nie wygląda na to, żebyśmy mogli sobie pozwolić na jakiś dodatkowy dzień. A poza tym moim pasażerom bardzo spieszy się do domu. — Złożyła palce dłoni i wydawało się, że zakończyła temat. — Nie mam ani ochoty, ani możliwości, żeby was tu zostawić.
Hutch zdecydowała, że teraz ona spróbuje szczęścia.
— Doktor Truscott — odezwała się. — To może być znalezisko wielkiej wagi. Ma pani szansę, żeby wnieść w nie swój wkład.
Truscott przyglądała jej się z ciekawością.
— Naprawdę?
— Tak jak za starych dobrych czasów. Jeszcze pani tego nie porzuciła na dobre, prawda?
Truscott szybko opanowała zaskoczenie i przez długą chwilę nie spuszczała oczu z Hutch.
— Nie, moja młoda damo, nie porzuciłam. — Wstała, podeszła do drzwi i otwarła je. — Na razie zobaczmy, jak wygląda teleskop. Potem może będziemy mogli o tym jeszcze porozmawiać. Zobaczymy. A tymczasem proszę się częstować. — I wyszła tak samo jak weszła.
Hutch rozebrała się, wzięła prysznic i padła na łóżko, nie zawracając sobie głowy ubieraniem. Jak miło znów poczuć grawitację. W przeciągu kilku minut zasnęła.
Wciąż jeszcze pogrążona była w głębokim śnie, kiedy w kilka godzin później ktoś zastukał do drzwi jej kabiny.
— Chwileczkę — zawołała. Szlafrok wciąż jeszcze tkwił w którejś z toreb. Złapała parę luźnych portek i jakąś bluzkę, potem otworzyła drzwi. W przejściu stała Melanie Truscott.
— Witam — odezwała się Hutch.
— Witam, pani Hutchins — odpowiedziała bez śladu emocji w głosie. — Mam nadzieję, że pani wygodnie.
— Tak, dziękuję. — Hutch odsunęła się czyniąc przejście. — Zechce pani wejść? — Za pomocą pilota złożyła łóżko i zapaliła lampkę na biurku. Pokój nadal sprawiał wrażenie panującego w nim lekkiego nieporządku, ale pani dyrektor zdawała się niczego nie zauważać. Uśmiechnęła się i rozejrzała za jakimś siedzeniem.
— Rozmawiałam już z doktorem Carsonem. Niewiele brakowało.
— Tak — zgodziła się Hutch. — Mieliśmy szczęście, że udało nam się z tego wyjść.
Truscott miała włosy sczesane do tyłu, a brwi rysowały się schludnymi strzałkami. Jej mowa i ruchy były oszczędne i pełne gracji.
— Rzeczywiście, mieliście szczęście — nie ma co do tego wątpliwości. Ale pani też spisała się nieźle.
Hutch pomyślała, że nie tak bardzo. Przeprowadzka do wahadłowca i przeniesienie śniegu to może były i dobre pomysły, tylko że trochę za późno przyszły jej do głowy.
— Dzięki — odparła.
Truscott wzruszyła ramionami.
— Ja sama leciałabym z panią wszędzie. — Sprawiała wrażenie miłej sąsiadki, która wpadła na przyjacielską pogawędkę. — Przyszłam do pani, ponieważ sądzę, że powinnyśmy porozmawiać.
— Doprawdy? Dlaczego?
— Żeby oczyścić atmosferę. — Zmieniła ton. — To pani wysłała na nas tę kulę z pianki.
Tak bezpośrednie stwierdzenie, nie zawierające pytania, zupełnie zbiło z tropu Hutch.
— Kulę z pianki? — Spojrzała rozmówczyni w oczy. Co szczególne, nie dostrzegła w nich śladu urazy. Normalnie nie czułaby wahania przed tym, czy ma się przyznać, czy przyjąć wyzwanie tej kobiety. Ale tu chodziło o ewentualną odpowiedzialność Akademii. Co więcej, wyglądało na to, że mimo wszystko Truscott da się lubić, a z jej zachowania wynikało wyraźnie, że uznała postępek Hutch za wybryk w złym guście. Grubiański. Może nawet nieodpowiedzialny. — Tak, to prawda. Ale jeśli mnie pani zacytuje, wszystkiemu zaprzeczę. Skąd pani wie?
Uśmiech powrócił.
— To dość oczywiste. Nikt inny nie miał po temu możliwości. A ponadto znam się na ludzkich charakterach.
Hutch wzruszyła ramionami.
— Zasłużyliście sobie. Wy zagraliście z nami twardą kulką.
— Tak, wiem. — Niewiarygodne: ta kobieta sprawiała wrażenie zadowolonej. — Zakładam, że dowie się pani z przyjemnością, iż nie ponieśliśmy żadnych poważniejszych szkód. Dostarczyła nam pani kilku przykrych chwil. Przez panią wyszłam na głupią. Ale po jakimś czasie do moich ludzi dotarło, że ja zostałam. Że ewakuowałam tyle osób, ile się dało. Sądzę, że porównali mnie sobie z innymi szefami, jakich przyszło im w życiu znać. Koniec końców, wyszłam na tym nieźle. W każdym razie chciałam się z panią przywitać we właściwy sposób i przekazać, że nie czujemy urazy.
Hutch przyszedł na myśl Richard, uczepiony na cienkiej lince życia, kiedy ogarniała go tamta fala.
— Wam łatwo przebaczać — powiedziała.
Truscott skinęła głową.
— Wiem. Przykro mi. Ale wiedziała pani, co będzie. Dlaczego u licha pani go stamtąd nie wyciągnęła?
— Nie sądzi pani, że zrobiłabym to, gdyby tylko było możliwe?
Hutch wpatrzyła się gniewnie w tę starszą od siebie kobietę, aż w końcu tamta rzuciła cicho:
— W szafce obok monitora jest trochę brandy. Napije się pani ze mną?
Hutch zawahała się.
— Zrozumiem, jeśli pani odmówi. I będzie mi bardzo przykro. — Wyjęła butelkę i napełniła dwie szklaneczki. — Jeśli to w czymś pomoże, to korporacja myśli podobnie jak pani. Obwiniają mnie o śmierć Walda. Rzucą mnie na pożarcie opinii publicznej.
Hutch nie miała zbytniej ochoty na brandy.
— Nie jestem pewna, czyja to była wina — rzekła sięgając po szklankę. — W tej chwili to już nie ma zbyt wielkiego znaczenia.
Truscott była wyraźnie przygnębiona.
— Nikt tego nie chciał.
— Oczywiście, że nie. — Hutch niezupełnie udało się przytłumić ton goryczy w głosie. — Wszyscy chcieliśmy dobrze.
Pani dyrektor pokiwała głową.
— Za Richarda Walda — zaproponowała.
Wypiły, a po chwili Truscott znów napełniła szklanki.
— To co teraz będzie? Z panią i Kosmikiem?
— Komisja śledcza. Będą szukać dowodów mojej winy, jeśli do tego dopuszczę.
— A może pani nie dopuścić?
— Mogę złożyć publiczne przeprosiny. Wziąć winę na siebie. To się stało podczas mojej zmiany i naprawdę nie mogę uniknąć odpowiedzialności. Czy mówiłam pani, że nakazano mi zadbać, żeby nic się nikomu nie stało?
— Nie… — Hutch poczuła, jak na nowo ogarniają fala niechęci.
— To prawda. Myślałam, że wszystko ułożyłam jak należy. Ale się pomyliłam.
— Dlaczego?
— To nieważne.
— Co teraz z panią będzie?
— Otrzymają moją rezygnację, na sześć miesięcy zniknę im z oczu, a potem zacznę od nowa gdzieś indziej. Nic mi nie będzie. Mam kilku przyjaciół.
Hutch milczała przez dłuższą chwilę.
— Utracić takiego człowieka to wielkie marnotrawstwo — powiedziała w końcu.
— Wiem. Czytywałam jego książki. — Truscott westchnęła. — Hutch, masz u mnie pracę, kiedy tylko zechcesz.
Читать дальше