Serce Gabriela rosło. Nareszcie wydostał się z Cressidy i poruszał się po powierzchni planety Saiga — Terriny, jak zwali ją miejscowi. Ściskał dłoń Clancy, śmiał się, rozpierała go radość życia.
Liczył na wspaniałą przygodę.
Wszystko zaczęło się dość awanturniczo. Z łoskotem przemknęli przez atmosferę w rozżarzonej aerodynamicznej kapsule. Z jej krawędzi spływu, podczas zmagań z gęstniejącym powietrzem, lały się płomienie… Nowy spiek ceramiczny Rubensa sprawował się tak, jak przypuszczano. Gabriel postanowił nie wprowadzać Cressidy zbyt głęboko w układ planetarny. Razem z towarzyszami przeniósł się na Pyrrho i wysłał mniejszy jacht na zapętloną trajektorię przechodzącą obok planety Saiga. Statek nie musiał podczas pobytu w układzie używać generatorów grawitacyjnych, by zbliżyć się do planety.
Po oddzieleniu się od Pyrrho kapsuła wyhamowała w atmosferze do prędkości poddźwiękowej, przybrała kształt umożliwiający powolne szybowanie do celu — pastwiska graniczącego z drogą uważaną przez miejscowych za ważny gościniec. Na wypadek gdyby akcję należało przerwać, kapsułę wyposażono w rakiety o napędzie chemicznym, nie użyto ich jednak. W kapsule nie było generatorów grawitacji, które wysyłałyby wykrywalne fale. Gdy szybowiec wyrzucił pasażerów i ładunek, nano rozpuściły całą konstrukcję, zmieniły ją w ciągu kilku minut w rozsypujące się grudki rozwiewanego wiatrem pyłu.
Kareta stanowiła staranną kopię najnowocześniejszych powozów poruszających się po drogach Terriny. Nie resorowana, ze środkiem ciężkości umieszczonym niebezpiecznie wysoko, tył i boki miała jednak przepysznie zdobione malowidłami krajobrazów — kopiami Canaletta z jego londyńskiego okresu. Przystrajały ją również przemyślne rzeźby w drewnie: promienne nimfy i baśniowe bestie, wszystko obite złotą folią. W zaprzęgu szła czwórka dobranych karych „nowoczesnych” koni fryzyjskich — cała populacja koni zniknęła wraz z Ziemią 1, więc nowoczesne odtworzono, twórczo interpretując stare dane. W tym przypadku czwórka została dobrana idealnie pod każdym względem — identyczne czworaczki wyhodowano według tego samego projektu genetycznego i wyposażono w reno, by Biały Niedźwiedź, jako niedoświadczony woźnica, mógł nimi sprawniej sterować przez oneirochronon. Imponujące konie, unoszące wysoko kopyta w synchronicznym biegu, wspaniale harmonizowały ze złotą karetą.
Therápōn Yaritomo siedział na koźle obok Białego Niedźwiedzia. Muszkiet trzymał pionowo między kolanami. Za powozem kłusowały dwa wierzchowce, genetycznie „nowoczesne” polskie araby. Miały być używane w mieście. Na ławce z tyłu powozu, z nogami dyndającymi nad widokiem Tamizy przy Hampton Court, pędzla Canaletta, tkwił Quiller w kapeluszu z szerokim rondem i w pelerynie przykrywającej liberię sługi. Pod ręką miał miecz w pochwie i parę pistoletów.
Starożytną broń mieli tylko na pokaz. Grupę Gabriela chroniła inna broń, która nie rzucała się tak w oczy i była bardziej poręczna.
Pięciu łowców przygód nazwało się Obserwatorami, w odróżnieniu od trzydziestu Analityków, którzy pozostali na pokładzie Cressidy.
Manfred wystawił łeb z karety i wdychał wonie, Gabriel poszedł za jego przykładem. W dali płynęły cumulonimbusy o kształtach kowadeł, grożąc późną ulewą. Tuż przy drodze stała drewniana chata kryta strzechą. Wąskie owalne okienka były otworzone na zewnątrz. Na polach rósł, sięgający powyżej pasa, jęczmień, przeznaczony prawdopodobnie dla browarów.
Od czasu do czasu Biały Niedźwiedź ćwiczył swój piękny tenor. Na pobliskim wzgórzu stały obrośnięte bluszczem ruiny zamku, u stóp którego pasły się owce.
Saigo posunął się aż do tego, że wypełnił swój świat ruinami, pozostawionymi tu jakoby przez inne cywilizacje, w rzeczywistości nigdy nie istniejące. Kultury, jakie powołał do życia, wyposażył w sztuczną przeszłość.
Na wzniesieniu powóz zwolnił, a potem zjechał w dolinę, nabierając szybkości. Poprzez listowie Gabriel dostrzegł rozległą, spokojną nizinę. Na niej srebrzysto-niebieską rzekę wijącą się łagodnie jak Tamiza na pejzażu Canaletta. Po obu brzegach małe miasteczka w istocie przedmieścia położonej dalej stolicy… Widok idealny, bardziej spokojny i symetryczny niż na capricciach Canaletta.
Dołączywszy w dole do innej drogi, gościniec rozszerzył się nagle. Pod kołami nieco inaczej zazgrzytał żwir. Na poboczu minęli szubienicę. Zwisała z niej klatka z zardzewiałej żelaznej taśmy, w niej rozkładające się zwłoki bandyty przebitego rdzewiejącym, tasakowatym mieczem, którym wcześniej go wypatroszono. Przy ciele wartę pełnił starzec o siwej brodzie, w garnkowatym hełmie, uzbrojony w długi kij.
Nie, pomyślał Gabriel. To nie Canaletto. Niezupełnie.
— Zatrzymasz się w gospodzie na drugie śniadanie, Aristosie? —odebrał oneirochroniczne pytanie, przekazane przez reno i nadajnik ukryte — a raczej wbudowane — w jeden z kufrów Gabriela.
— Bardzo dobrze.
Gabrielowi już brakowało kuchni Kem-Kema.
Przed wizytą w metropolii powinni przetestować swe wcielenia w małym miasteczku.
Miasto, pachnące nawozem, składało się z przytulnych, bielusieńkich kamiennych domów. Wąskie i wysokie, z oknami przystrojonymi skrzynkami kwiatów, stały po obu stronach wąskiej drogi. Biały Niedźwiedź wjechał na podwórze gospody; stajenni pośpieszyli nakarmić i napoić konie; siwobrody sługa w jakimś nieokreślonym mundurze otworzył drzwiczki od strony Gabriela i podstawił schodek.
— Grazame.
Gabriel odwiesił swój miecz i wysiadł z powozu. Jego małe sztywne buty niezgrabnie balansowały na bruku. Kusiło go, by usunąć blizny i kaszaki z twarzy sługi, ale się powstrzymał, po czym podał dłoń Clancy.
Strój kobiecy składał się z krępujących ruchy warstw spódnic przykrywających obfite pantalony, ale Clancy ćwiczyła noszenie tego kostiumu na pokładzie Cressidy i teraz szła z takim wdziękiem, jakby ubierała się tak od urodzenia. Na głowie miała szeroki, przybrany kwiatami kapelusz o rondzie podwiniętym z przodu i z tyłu. Piersi obciskał jej gorset z polerowanego drewna. Zwykle malowano na nim jakiś symbol kobiecej działalności — na przykład kompozycję kwiatową lub przybory koronkarskie.
Symbolem Clancy był flet.
Gabriel miał na sobie tę samą wyciętą z przodu czarną kamizelę, którą oneirochronicznie założył na przyjęcie w Persepolis. Oba style niezbyt się różniły — strój Gabriela zdradzał jedynie, że jest on cudzoziemcem. Musiał tylko dodać szeroki kapelusz z rondem podpiętym wysoko z jednej strony.
Zmienił jednak swój wygląd. Włosy były teraz smolistoczarne, dłuższe i proste, oczy piwne. Zostawił przyoczne mongolskie fałdy, spotykane tu wprawdzie rzadko, ale miał przecież uchodzić za cudzoziemca.
Clancy udało się bez przeszkód opuścić powóz i oboje sunęli ku gospodzie. Sługa podniósł wzrok na Gabriela. Uśmiechnął się, ukazując dziurawe żółte zęby.
— Sas ekhselencias reąuirn refresco? — zapytał.
Gabriel łaskawie skinął głową i odpowiedział, arystokratycznie przeciągając samogłoski.
— Pet’ merendas solement’. No mi impelero frettero bar la capital’. Dziwne użycie zaimka zwrotnego, myślał Gabriel. „Jedziemy ‘się’ w pośpiechu do stolicy”.
Siwobrody sługa udał wielkie przejęcie. Odwrócił się do stajennych i krzyknął „Gitme-gitme”, by ich popędzić.
Nad drzwiami straszliwe potwory, rzeźbione w gipsie, gniewnie zerkały na przybyszów bazyliszkowymi ślepiami. Wewnątrz na bielonych ścianach namalowano pyszną alegorię religijną: grzesznicy wleczeni do piekła. Gdy Gabriel i Clancy czekali na „drugie śniadanie” — pet’ merendas, w odróżnieniu do bardziej wyszukanego gran merendas — podano im sos z czosnku, cebuli i papryki na małych okrągłych kromkach chleba. Biały Niedźwiedź, Quiller i Yaritomo jedli w sali dla służby. Piwo podano ciepławe, korzenne, drugie śniadanie — proste, lecz obfite. Potępieńcy z piekła patrzyli na strawę wygłodniałymi oczyma.
Читать дальше