„Prześwietny” wpadł w rutynę. Naksydzi zdawali się w niewyjaśniony sposób opóźniać zajęcie stolicy, którą pozostawiono na ich łasce. Kiedy Martinez po raz pierwszy wszedł na pokład, oczekiwano Naksydów lada dzień. Ale dni mijały, a Naksydzi się nie pokazywali. Na „Prześwietnym” trwały serie ćwiczeń, przeglądów i inspekcji. Martinez zasugerował lady Michi, żeby zmniejszyć liczbę ćwiczeń: nie chciał, by przygięci przetrenowali się i stracili swą przewagę. Zgodziła się i ćwiczenia odbywały się teraz co trzy dni.
Naksydzi nadal się nie pojawiali. Martinez czuł, jak nuda szarpie mu nerwy. Pewnego dnia spotkał lorda kapitana Fletchera na korytarzu, spacerującego z Chandrą. Martinez wyprężył się w salucie.
— Ach, Kmiot — powiedział uprzejmie Fletcher. — Nazywam pana Kmiotem..
— Milordzie?
Fletcher machnął ręką ogólnikowo wielkodusznym gestem.
— Jest pan Kmiot. Kmiot, tak cię nazywam i będziesz Kmiotem. Martinez zamrugał.
— Tak jest, milordzie — powiedział.
Kapitan i Chandra poszli dalej, a Martinez pośpieszył do swej kabiny, gdzie wywołał słownik i poszukał „Kmiot”. Nie znalazł żadnej wzmianki, nawet w zbiorach slangu.
Fletcher nigdy więcej nie nazwał go „Kmiot”. Ten incydent pozostał zagadką.
Siły Chen zwiększyły się o następny ciężki krążownik, ten, który został uszkodzony podczas buntu w Harzapid, a potem wyremontowany.
Siły Chen liczyły teraz osiem statków, połowa z nich to były ciężkie krążowniki. Nowo przybyły został włączony do systemu taktycznego przez serie ćwiczeń, ale prócz tego nic się nie zmieniło. Po czterdziestu dniach na pokładzie „Prześwietnego” Martinez — oraz Siły Chen — trwał w miłym transie, na szerokiej orbicie wokół gwiazdy Seizho. Taki stan mógł trwać wieczność. Naksydzi stali się odległym, zacierającym się snem.
Sen skończył się pewnego popołudnia, gdy Martinez pisał list do Terzy. Odpowiedział na wezwanie i na displeju mankietowym zobaczył ponurą twarz lady Michi.
— Ruszyli się — powiedziała. — Do mojego gabinetu, natychmiast.
Martinez zerwał się na nogi, wyminął biurko i wyskoczył na korytarz, ale zobaczył przed sobą kapitana Fletchera, idącego niespiesznie. Martinez, idąc za kapitanem do gabinetu Michi Chen, z niecierpliwości omal nie deptał mu po piętach.
— Właśnie otrzymałam depeszę z Zanshaa — oznajmiła, kiedy wyprężyli się w salucie. — Stacje wormholowe donoszą o żagwiach czterdziestu trzech statków, które opuściły Magarię i przyśpieszają ku Zanshaa. Biorąc pod uwagę, ile trwało przesłanie do nas tej wiadomości, oceniam, że Naksydzi powinni dotrzeć do wormholu Zanshaa Trzy za około trzy i pół dnia. Nawiasem mówiąc, spocznij.
Martinez odprężył się tylko nieznacznie.
— Czterdzieści trzy — powtórzył. — Więc kilka pozostaje nie wiadomo gdzie.
— Możemy mieć nadzieję, że inne strzegą Magarii i Naxasu — powiedziała lady Michi. — A jeśli nie, a my je napotkamy… — wzruszyła ramionami i Martinez zobaczył, jak po jej wargach przemyka niespodziany uśmiech wyższości — …będziemy walczyć i zwyciężymy. Pokładam pełne zaufanie w naszych załogach.
— Dziękuję, milady — powiedział Fletcher, jakby był odpowiedzialny osobiście za załogi, o których wspomniano.
Michi spojrzała na mapę, którą wywołała na blat swego biurka.
— Niech wszyscy włożą skafandry na zmianę kursu na Protipanu — ciągnęła, a potem podniosła wzrok. — Kapitanie Martinez, eskadra zdąży jeszcze odbyć ćwiczenia. Naostrzmy nasz miecz ostatni raz, dobrze?
— Tak jest, milady.
Dowódca eskadry spojrzała przez ramię i zawołała do następnego pomieszczenia.
— Vandervalk?!
Ordynans Michi przybyła z trzema małymi kieliszkami na srebrnej tacy. Złota ciecz świeciła przez połyskującą warstewkę pary wodnej, skondensowanej na kieliszkach. Michi, Fletcher i Martinez ujęli kieliszki. Martinez przesunął kieliszek pod nosem i poczuł Kailas, słodkawe wino deserowe.
Michi podniosła kieliszek.
— Za nasze polowanie, milordowie.
Martinez czuł, jak drapieżny uśmiech rozciąga mu wargi. Odnosił wrażenie, że na karku ma zimne palce jakiegoś pierwotnego przodka, który przysiadł nad swą zdobyczą i wzniósł poplamioną dłoń do nieba, święcąc krew i śmierć.
— Za nasze polowanie — powiedział i uniósł kieliszek.
* * *
Niecałe pół godziny później okręty Sił Chen zwróciły się w nowym kierunku i odpaliły silniki. Przyśpieszenie narastało.
Martinez doznawał coraz większej euforii, choć na żebrach czuł wzbierający ciężar.
Nasze polowanie, pomyślał. Plan Martineza wchodził w życie.
Sula — Bogini Biura Akt — zacierała wszystkie swoje ślady, jakie tylko udało jej się znaleźć. Jej pierwotna tożsamość, Jill Durmanov, która mieszkała w przytulnym apartamencie w Grandview, została do tego stopnia zdekonspirowana przez Żandarmerię, że Sula postanowiła uczynić Jill Durmanov mniej materialną. Durmanov była właścicielką firmy, która posiadała skrzynie kakao i kawy, więc Sula zmieniła rejestry, aby właścicielką została Lucy Daubrac, kobieta mieszkająca w komunalnym mieszkaniu w Nadbrzeżu. Sula uczyniła tę zmianę retroaktywną: Lucy zawsze była właścicielem firmy i Sula antydatowała narodziny samej firmy — zmieniony rejestr wskazywał, że istnieje ona od dwunastu lat.
Równocześnie kazała Biuru Akt wysyłać modyfikacje haseł do ręcznego komunikatora Lucy, nie Jill.
Zmienić klucz, zmienić zamek. I napisać na zamku słowa „To zawsze był zamek”.
Następnej nocy znowu weszła do komputera Biura Akt. Zdała sobie sprawę, że gdyby odkryto jakąś inną modyfikację pliku Kierownictwa czy coś jeszcze zdarzyłoby się z tym plikiem, plik zostałby przeładowany z kopii zapasowej i Sula musiałaby działać szybko, żeby nie stracić swego dostępu. Hasła lady Arkat dawały Suli dostęp do kopii zapasowej pliku i Sula — stosując te same sztuczki, które wykorzystała przy pliku pierwotnym — pomyślnie nadpisała własny plik Kierownictwa na kopii zapasowej.
Zrobiło się ciepło, letni upał podnosił się z jezdni falami. Czerwone i pomarańczowe kaskady kwiatów zwisały ze skrzynek okiennych, na ulicach tłumy zostawały do późna. Naksydzi nie chcieli atakować. Sula zastanawiała się, czy nie zabrakło im zapału.
Ponieważ wrogowie się nie pojawiali, Sula i jej podwładni chodzili po Dolnym Mieście i słuchali. Wchodzili do kawiarni, barów i na rynek i rozmawiali z każdym, kto chciał z nimi rozmawiać. Sula chciała się dowiedzieć jak najwięcej o ludziach.
Wyniki nie dodawały ducha. Większość myślała, że ucieczka Konwokacji i odlot Floty oznacza koniec wojny. Nie uważali perspektywy naksydzkiej dominacji za szczególnie groźną. W każdym razie pragnęli swe wątpliwości interpretować na korzyść Naksydów.
— Myślisz, że będą gorsi niż Shaa, krasna pani? — pytał Jeden-Krok.
— Naksydów jest znacznie więcej, niż Shaa było kiedykolwiek — odpowiedziała mu Sula. — Miliardy. Zajmą wszystkie główne stanowiska oraz najlepsze posady.
Jeden-Krok wzruszył ramionami.
— Żeby to miało jakieś znaczenie, trzeba by mieć taką posadę, moja śliczna.
Przy końcu lata przebojem stał się „Sezon nadziei”, wykonywany przez Polee Ponyabiego, pieśniarza Cree; smętna pieśń mówiła, by porzucić troski i niepokoje i wrócić do prostego życia, do miłości i radości. Sula słyszała tę natrętną piosenkę z okien domów, z pojazdów, z klubów. Mieszkańcy Zanshaa zdawali się kierować radą Ponyabiego: w restauracjach i klubach panował tłok, przed teatrami stały kolejki po bilety, a wojna była bardzo daleko.
Читать дальше