Pierwszy inżynier Spence czuła się swobodniej w tutejszym stylu. Ona przynajmniej większość życia spędziła w miastach — teraz wybrała sobie trochę krzykliwej sztucznej biżuterii i wysoki aksamitny kapelusz, przygnieciony tak, jakby ktoś rozmyślnie na nim usiadł — deformacja była odrobinę zbyt doskonała, by być przypadkowa.
Sula chwiała się, idąc po chodniku i stukając wysokimi obcasami. Wojskowe życie przyzwyczaiło ją do wygodniejszego obuwia.
Spence jest spostrzegawcza, uznała Sula, gdy na sąsiedniej ulicy zobaczyła sporo aksamitnych, zgniecionych kapeluszy.
— Oj, Lucy? — odezwał się Macnamara znad jej ramienia. Bieżąca tożsamość Suli, ta sfabrykowana, brzmiała Lucy Daubrac, i między sobą mieli używać pseudonimów, a nie stopni i tytułów.
— Tak, Patricku?
— Wiesz, maszerujesz jak oficer we flocie. Plecy wyprostowane, łopatki ściągnięte. Powinnaś się bardziej przygarbić.
Uśmiechnęła się do niego. Jej wsiowy kuzyn, bezrobotny pasterz, mimo wszystko nie był taki głupi.
— Dziękuję — powiedziała. Wsadziła dłonie do kieszeni spodni i opuściła ramiona.
Ponieważ jej marynarka nie miała displeju mankietowego, Sula wywołała na ręczny komunikator listę mieszkań do wynajęcia, ale to, które w końcu wybrała, znalazła z ogłoszenia w oknie: DWIE SYP, UMEBL., TOALETA.
Jej poczucie porządku i szacunku dla siebie wymagało, żeby przynajmniej toalety nie dzielić z obcymi.
Nie było portierki, nie mówiąc o odźwiernym. Był jedynie starszy woźny, Daimong, który mieszkał w suterenie i pozwolił im obejrzeć mieszkanie. Miejsce pachniało pleśnią, meble wgniecione, dziecięce gryzmoły na powierzchni wideo, na ścianie odrażająca fioletowa plama.
— Jeśli wynajmę — spytała Sula — odmaluje pan ściany?
— Dam pani pędzle i farbę — powiedział Daimong — i sama sobie pani odmaluje. — Z widoczną satysfakcją Daimong oderwał z szyi kawałek martwej skóry i opuścił ją na wytarty dywan.
— Jeszcze raz, ile pan chce?
— Trzy miesięcznie.
— Zenity? — spytała pogardliwie Sula. — Czy septyle?
Daimong wydał brzękliwy dźwięk, który miał wyrażać obojętność.
— Jeśli chcecie, zadzwońcie do administratora i wykłócajcie się z nim — powiedział. — Dam wam jego numer.
Administrator, łysy Terranin, nalegał na sumę trzech zenitów.
— Widział pan to mieszkanie? — spytała Sula, wiedząc doskonale, że nie oglądał go przez lata, a prawdopodobnie nigdy. Omiotła kamerą komunikatora pokój. — Kto zapłaci trzy zenity za taką ruinę? Tylko niech pan spojrzy na tę plamę! I niech pan pozwoli, że pokażę panu kuchnię… tego się nie da opisać!
Sula wykłóciła się na dwa zenity miesięcznie, z dwoma zenitami kaucji za ewentualne szkody i dwumiesięczną opłatą z góry. Płacąc woźnemu, wyciągnęła gotówkę z kieszeni i kilka razy przeliczała trwałe plastikowe pieniądze, jakby było to wszystko, co posiada, a potem nalegała, by wystawił jej pokwitowanie.
Woźny wyszedł z godnością, pozostawiwszy za sobą mdły zapach swego gnijącego ciała. Sula odwróciła się, by spojrzeć na swój zespół. Ani Macnamara, ani Spence nie wydawali się uszczęśliwieni nowym domem.
— Oj, Lucy, po co wynajęliśmy to miejsce? — spytał Macnamara.
— Trochę sprzątania, trochę farby i będzie w porządku — powiedziała Sula. — Ponadto, czy zauważyliście, że w kuchni są tylne drzwi? Prowadzą prosto na platformę tylnych schodów. Może się to przydać jako droga ucieczki.
— Ale ta dzielnica… — nieśmiało protestowała Spence.
Sula podeszła do okna i spojrzała na ruchliwą ulicę. Napłynęły ku niej odgłosy tłumu: krzyczeli przekupnie, grała muzyka, znajomi się nawoływali, dzieci biegały, wrzeszcząc.
Dla Suli to jakby powrót w przeszłość.
— Jest doskonała — stwierdziła. — W takiej dzielnicy łatwo zniknąć. — Pogrzebała w kieszeni i wydobyła parę septyli.
— Masz — powiedziała do Macnamary. — Idź do sklepu z wódą po drugiej stronie ulicy i kup tyle butelek iarogiitu, ile za to dadzą. Najtańszego, jaki mają.
Macnamara niechętnie wziął pieniądze. Wrócił z sześcioma flaszkami z nieprzezroczystego plastiku, z koślawo nalepionymi etykietami. Sula postawiła na półce jedną butelkę, otworzyła pięć pozostałych i wylała zawartość do zlewu. Rozszedł się ostry zapach alkoholu — drażniący zapach zbożowej wódki i ekstraktów ziołowych. Sula włożyła flaszki do torby, w której przyniósł je Macnamara, a potem wystawiła torbę za drzwi do holu, by zabrał ją śmieciarz.
— Jeśli któryś z sąsiadów ma co do nas jakieś wątpliwości — powiedziała, kiedy wróciła do mieszkania — ta torba odpowie mu na wszystkie pytania. — Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na Macnamarę. — Aż do odwołania pełnisz służbę butelkową — poleciła. — Każdego wieczoru wstaw do holu trzy do pięciu pustych butelek.
Macnamara otworzył szeroko oczy.
— Aż tyle? Tylko na nas troje?
— Poważny alkoholik z łatwością wypija przez noc trzy butelki mocnej wódki — zauważyła Sula. Pamiętała ten fakt aż nadto dobrze. Przez mgłę wspomnień zmusiła się do uśmiechu. — My jesteśmy tylko pijakami na wpół poważnymi. Och… — przyszedł jej do głowy jeszcze jeden pomysł — znasz takie kadzidełka o zapachu haszyszu? Kup ich trochę. Zapach sączący się spod drzwi uprawdopodobni ogólne wrażenie.
— Nawiasem mówiąc — spytała Spence — jak ty to robisz ze swoim głosem?
— Z moim głosem? — Sula była zaintrygowana.
— Mówisz lokalnym dialektem. Jakbyś mieszkała tu przez lata.
— Aha. — Poczuła mrowiące zaskoczenie. — Chyba jestem dobrym naśladowcą. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to robię.
Przypomniała sobie, jak zabawiała Caro Sulę swoim sposobem mówienia, udając, że jest jej bliźniaczą siostrą Margaux, z Ziemi. Od lat nie używała swego akcentu Ziemianki.
Przez ostatnie siedem lat natomiast naśladowała Caro Sulę.
Następne kilka dni Zespół 491 spędził na uzupełnianiu garderoby oraz malowaniu i sprzątaniu mieszkania. Kupowali jedzenie ze straganów na ulicy i zaczęli poznawać dzielnicę.
Mieszkanie przemeblowano według gustu Suli, wszystko pomalowane i wyszorowane, dywan oczyszczony, piec świecący, toaleta i łazienka stały się pachnącymi świeżością cudami współczesnej techniki sanitarnej. Nie wyglądało to na norę alkoholików, ale Sula nie chciała mieszkać w brudzie i nędzy.
Kiedyś tak mieszkała. Nigdy więcej.
Kupiła pnącze w wielkiej kremowej epoksydowej doniczce, która postawiona w oknie, była wyraźnie widoczna z ulicy. Sula podeszła do południowego okna i umieściła kwiat po prawej stronie parapetu.
— To oznacza „nikogo tu nie ma, bądź ostrożny”. — Przesunęła roślinę po parapecie na przeciwległą stronę. — To znaczy „ktoś jest w domu i wszystko w porządku”. — Przeniosła roślinę na prawą stronę północnego parapetu. — To sygnał „spotkanie natychmiast”. — Przeniesienie doniczki na drugą stronę okna oznaczało „wiadomość czeka w skrzynce”. — Odwróciła się i spojrzała na swój zespół. — Jeśli doniczki w ogóle nie będzie albo będzie stała w oknie kuchennym, oznacza to „niebezpieczeństwo; zastosuj bezpieczną procedurę, by ponownie nawiązać kontakt”. Jeśli uznacie, że mogą was tu zaaresztować, spróbujcie się wyrwać na chwilę i zrzucić doniczkę z parapetu. Udawajcie, że chcieliście wyskoczyć przez okno.
Macnamara i Spence kiwnęli głowami.
— Tak jest, proszę pani — powiedziała Spence.
Читать дальше