Powoli, dręczące powoli, krążenie krawędzi ustawało, a błękitny, oślepiający blask, który wypełniał kabinę, zaczynał tracić na intensywności. Dziewczyna wyjrzała przez okna. Krawędź oddalała się, a magnetyczne błyski stawały się coraz rzadsze i nieregularne, aż w końcu zupełnie zanikły.
Wehikuł otaczały teraz trzy krawędzie płaszczyzny, a za plecami Dury powoli podnosiła się zapora z bladego światła. Uświadomiła sobie, że statek pokonuje płaszczyznę i przedostaje się do środka Złącza.
— Tak — mruknęła. — Ale wcale nie jesteśmy bezpieczni. Hork uniósł ręce nad płytą kontrolną. Rozmyślnie popchnął wszystkie trzy dźwignie do przodu. Pojazd zafalował i ruszył ku wnętrzu Złącza. Dura usłyszała szum prądu we wstęgach z materii rdzeniowej, oplatających kadłub.
— Ruszamy dalej — oświadczył Przewodniczący.
Dura spodziewała się ujrzeć od wewnątrz błękitne linie Złącza. Jednak nie dostrzegała żadnych innych płaszczyzn i pozostałej części tunelu. Za ścianami wehikułu rozciągał się teraz jedynie mrok, ciemniejszy nawet od zmierzchu Podpłaszcza. Wydawało się, że wlatują nie do świetlnego pudła, ale do kanału, który przypominał jedną z obskurnych alei Parz. Dziewczyna odnosiła nawet wrażenie, że dostrzega zarysy korytarza rozciągającego się od Złącza aż do nieskończoności; czerń w czerni, przypominało to zaglądanie do gardła. W głębi migotało ostre, ciche i oddalone światło, które na krótko rozjaśniało zamglone ściany. Każdy błysk odsłaniał jakiś fragment, dzięki czemu przed oczami Dury z wolna powstawał kompletny obraz. Okazało się, że korytarz jest cylindrem o gładkich ścianach, szerokim mniej więcej na pięciu ludzi…
A jaka była jego głębokość?
Zewsząd otaczały ich teraz ściany. Wydawało się, że ta hebanowa gardziel całkowicie pochłonęła kruchy stateczek. Dura czuła, jak strumień Powietrza owiewa naczynia włosowate jej głowy. Ściany, rozbłyskujące co pewien czas, sunęły nad „Latającą Świnią" niby fragmenty jakiegoś snu. Wydawało się, że zbiegają się gdzieś w oddali, wokół punktu w nieskończoności, ale to było przecież niemożliwe — wszak Złącze, czworopłaszczyznowa konstrukcja ze światła, miało szerokość dziesięciu, co najwyżej dwunastu ludzi.
Korytarz był jednak bardzo długi — niewyobrażalnie długi — albowiem zadanie tunelu czasoprzestrzennego polegało na łączeniu odległych miejsc. I właśnie teraz Dura wchodziła do takiego tunelu; niebawem statek miał przelecieć przez tego rodzaju obiekt i wyłonić się…
Gdzieś indziej.
Przez chwilę dziewczyna odczuwała prymitywny, irracjonalny, mroczny i paraliżujący strach. Odnosiła wrażenie, że tajemniczość tego wszystkiego przytłacza jej wzrok, słuch, tłamsi świadomość. Zamknęła oczy i objęła palcami miękką, skórzaną powierzchnię uprzęży. Czy teraz miała się poddać zabobonnemu lękowi?
Powtarzała sobie, że tunel jest sztuczną konstrukcją, i to dziełem ludzkich rąk — być może wykonali go Ur-ludzie, lecz oni również byli ludźmi. Postanowiła, że nie będzie bać się jakiejś maszyny.
Zmusiła się do otworzenia oczu.
Statek zadygotał.
— Za szybko! — krzyknęła. — Do cholery, lecimy za szybko. Przewrócimy się, jeśli nie zwolnisz… Czyś ty oszalał?
Hork nadal przykrywał dźwignie wielkimi rękami, ale kiedy odwrócił się do Dury, jego szeroka twarz nie wyrażała żadnych emocji oprócz zdziwienia.
— To nie ja — wycedził. — Chciałem powiedzieć, że to nie statek… nie poruszamy się już za pomocą naszego napędu. Dura, jesteśmy wciągani do tunelu. — Popatrzył na małą tablicę rozdzielczą, jakby szukał na niej odpowiedzi. — A ja nic nie mogę zrobić.
* * *
Cris sunął po wzburzonym Magpolu niemal bezwiednie. Gapił się jak urzeczony na strumień neutrinowy, niemal zapominając, że grozi mu niebezpieczeństwo. Strumień tworzył ciemną, niewyobrażalnie masywną wieżę, która wystawała ze skłębionej masy Morza Kwantowego. W Powietrzu Płaszcza unosiły się ku tej kolumnie kleiste, fioletowe odłamki Morza, które sunęły spiralnym ruchem wzdłuż zbitych linii pływowych Magpola. W strumieniu znajdowały się substancje z otchłani Gwiazdy — tak głęboko nie zapuściłby się żaden Dzwon, ani nawet drewniany statek Horka. W neutrinowej fontannie występowała materia wyrzucana z ogromnego, pojedynczego jądra — które tworzyło duszę Gwiazdy — zza mglistej granicy między Morzem i Rdzeniem.
Materia strumienia była hiperonowa; każdy hiperon stanowił zbitkę kwarków, o wiele masywniejszą od zwykłego nukleonu. Zjawisko wymiany kwarków wiązało hiperony w kompleksy, tworząc skomplikowane fraktale. Jednakże struktura materii, wypluwanej przez gardziel Bieguna, ulegała rozpadowi, niezdolna do przetrwania w niskim ciśnieniu Płaszcza. Paczki kwarków ulegały rozbiciu, uwalniając mnóstwo energii i przekształcając się w deszcz nukleonów. Swobodne nukleony — protony i neutrony — błyskawicznie zastygały w bryłkach coraz chłodniejszej materii jądrowej.
Taki śmiercionośny grad właśnie zasypywał Płaszcz i wkrótce miał wzbić się wyżej, w kierunku Miasta. Cris czuł energię wyzwalaną przez potężną, unoszącą się coraz wyżej falę hiperonowego rozpadu; neutrina przenikały jego ciało; gorące i ostre jak igły, zmierzały ku pustce nad Skorupą.
Wydawało mu się, że spiralne ścieżki naładowanych brył zamarzającej materii rdzeniowej ulegają zniekształceniu — spłaszczeniu — jak gdyby samo Magpole zmieniało się w odpowiedzi na katastrofę.
Nagle zrozumiał.
Magpole rzeczywiście ulegało zmianie. Erupcja ogromnej ilości naładowanej materii rdzeniowej zakłóciła je. Ta morska fontanna była jak prąd elektryczny, niewyobrażalnie silny, który przechodząc przez środek magnetycznego bieguna Gwiazdy, podjął walkę z jej własnymi, wielkimi źródłami pola magnetycznego, umiejscowionymi w Rdzeniu. To, co czuł Cris — niespodziewany, nagły wzrost natężenia Pola — było jedynie dalekim echem tamtych potężnych zakłóceń.
… Teraz jednak jedno z tych ech magnetycznych przemykało obok niego. Tym razem ześlizgnął się z deski i krzycząc runął do przodu. Deska wyrżnęła w klatkę piersiową Crisa i podrzuciła chłopca w górę, ku Skorupie. Przywarł do deski bezradnie, usiłując postawić stopy na jej gładkiej powierzchni. Unosił się z prędkością, której nigdy nie zdołałby osiągnąć, surfując. Wiedział, że jeśli utraci deskę, czeka go pewna śmierć. Myśli krążyły w jego głowie jak oszalałe. Może zostanie wyrzucony aż za Skorupę! Co wtedy? Czyjego ciało rozpadnie się na chłodne bryłki w istniejącej tam pustce, tak jak materia rdzeniowa zamarzała w Płaszczu?
Czy będzie jeszcze przytomny, gdy do tego dojdzie?
Ale pęd ku górze zanikł równie gwałtownie, jak się pojawił.
Deska uspokoiła się, wisząc w Powietrzu. Ciężko dysząc, Cris wciągnął się na nią. Bolała go klatka piersiowa na skutek nacisku wywieranego przez deskę podczas szalonego lotu ku Skorupie. Daleko w dole znajdowało się Miasto. Mógł jeszcze dostrzec niektóre szczegóły jego cielska — Grzbiet, otwarte wloty przeładunkowe, wzorzysty Ogród nakryty kopułą na szczycie. Poczuł ulgę, a nawet trochę wstydu. Nie mógł zostać wyrzucony aż tak bardzo wysoko.
Ostrożnie przyciągnął kolana pod siebie, postawił stopy na desce surfingowej i wstał. Magpole drżało jak żywy organizm. Kołysał deskę, wychylając obolałe kostki u nóg, ale na razie Pole wydawało się dość stabilne. Przewidywalne. Mógł na nim surfować… i wiedział, że będzie musiał surfować, gdyż inaczej nie zdoła ocalić życia.
Читать дальше