Nacisk ustąpił. Cris wyprostował się, chociaż drżał i miał obolałe kolana i kostki. Zaryzykował spojrzenie w lewo i w prawo. Szyk zawodników uległ załamaniu. To, co spowodowało falę, uderzyło w nich równie mocno jak jego.
Ray gdzieś przepadła. Zobaczył jakiś blask, który mógł pochodzić od jej deski, wirującej w Powietrzu, ale po dziewczynie nie było śladu.
Ogarnął go niepokój — okropne, dotychczas nieznane poczucie straty, które jednak szybko ustąpiło miejsca radości. Czy to szczęśliwym trafem, czy to dzięki sprawności, udało mu się przeżyć. Wciąż znajdował się na desce, wciąż uczestniczył w wyścigu i wciąż za wszelką cenę chciał wygrać.
Jednak czuł, że nadal coś jest nie w porządku. Opadał coraz niżej, pokonując sześciokątny układ linii. Próbował skorygować kierunek lotu, z całej siły napierał na Magpole, a mimo to przeklęty prąd spychał go w dół. To zbiło Crisa z tropu, zdezorientowało. Miał wrażenie, że jest zdradzany przez własne zmysły.
Powoli doszedł do wniosku, że to nie instynkt go zawodzi. Przecież utrzymywał kurs z właściwą sobie wprawą. To linie wirowe same unosiły się wysoko, w kierunku Skorupy.
Cris był chłopcem z Miasta, lecz doskonale wiedział, co to oznaczało.
Płaszcz pozbywał się momentu pędu ruchu obrotowego. Zaburzenie.
Nagle, po raz pierwszy, poczuł się zagubiony, słaby, osamotniony. Krzyczał. Pragnął wrócić do odległego, drewnianego łona Parz.
Usiłował się skupić. Jeszcze nie znajdował się w obszarze bezpośredniego zagrożenia. Przy odrobinie szczęścia miał szansę ujść cało.
Wciąż mknął po niebie, ustawiając kierunek lotu równolegle do dryfujących linii wirowych. Trochę zwolnił i rozejrzał się. Właściwie pozostał sam; ze stu zawodników, którzy rozpoczęli wyścig, najwyżej trzydziestu utrzymało się na deskach i sunęło daleko w tyle równolegle do kierunku jego lotu. Po reszcie — włącznie z sędziami — nie było śladu. Miasto wciąż wisiało w Powietrzu niczym zakurzony lampion, mocne i niewzruszone.
Linie wirowe dryfowały szybciej. Wydawały się splątane i niechlujne. Przyjrzawszy się uważniej, stwierdził, że niestabilności biegną wzdłuż linii wirowych zarówno z nadpływu, jak i z podpływu. Potężne, złożone formy falowe przechodziły jedna przez drugą i chyba wzajemnie się wzmacniały.
Cris zerknął przez ramię na daleki nadpływ. Powietrze było tam żółte, puste, pozbawione jakichkolwiek linii wirowych.
Nagle przestrzeń zalało fioletowe światło, tak że deska rzucała cień na jego nogi i ręce. Wychylił się poza nią i spojrzał w dół.
Morze Kwantowe wybuchło tuż pod Miastem. Strumień neutrinowy sunął miarowo w kierunku Parz; przypominał ogromną pięść.
Crisa ogarnął gniew. Nie, pomyślał. Nie dzisiaj. To miał być mój dzień.
Magpole znowu wezbrało i natychmiast staranowało jego deskę.
Wygrywałem! Przecież wygrywałem!
* * *
Niby okruch jedzenia płynący ku miejscu trawienia, drewniany cylinder ze swoim cennym ładunkiem ludzi i zwierząt sunął w kierunku nieskazitelnej paszczy urządzenia Ur-ludzi.
Dura pracowała ze świniami powietrznymi, karmiąc je i cierpliwie uspokajając, podczas gdy ich wiatroodrzuty napędzały turbinę. Żeby wprowadzić „Świnię" do bramy tunelu, Hork zatoczył długi łuk i umieścił wehikuł nad jedną z płaszczyzn Złącza. Przez szerokie okna Dura obserwowała wrota tunelu, które na chwilę zniknęły, zanurzając się w migotliwym blasku Podpłaszcza, a potem, gdy się do nich zbliżyli, jak gdyby ponownie wyłoniły się z otchłani.
Teraz Złącze unosiło się ku nim jak rozpostarta ręka oprawiona w płytę z przezroczystego drewna, umieszczoną na dnie statku. Wewnątrz migotało światło, niemożliwie odległe i niebieskie jak linie wirowe.
Hork zawzięcie sterował „Świnią". We wcześniejszych fazach podróży sprawiał wrażenie lekkomyślnego, lecz teraz, od czasu spotkania z Kolonistką, był wściekły. Może ten gniew towarzyszył mu zawsze. Albo irytowała go sytuacja ludzi, których pozostawiono zagubionych i bezradnych na tej Gwieździe. Teraz miał kogoś, na kim mógł skupić swoją złość: Karen Macrae i jej nieuchwytnych kompanów w Rdzeniu Gwiazdy.
Durę dziwił jej własny spokój. Wprawdzie bała się i gdy spoglądała w zbliżającą się gardziel tunelu, czuła, jak jej wewnętrzna ciekłość wzbiera, grożąc zmiażdżeniem jej ciała, a z drugiej strony, w przeciwieństwie do Horka nie miała do czynienia z czymś nieznanym. Wiedza Istot Ludzkich była niewzruszona, szczegółowa i analityczna. Wszechświat poza Gwiazdą, wszechświat z przeszłości wykraczający poza tu i teraz — te królestwa były abstrakcyjne i odległe, ale Dura uważała je za równie realne jak świat Powietrza, świń i drzew. Chociaż nigdy nie widziała Xeelee ani ich dzieł, czy też artefaktów Ur-ludzi, to dorastała świadoma ich istnienia, były dla niej równie naturalne jak dziki powietrzne Skorupy.
Być może to, że Istoty Ludzkie pieczołowicie, niemal obsesyjnie przechowywały pozornie bezużyteczną wiedzę z przeszłości, stanowiło teraz mechanizm umożliwiający przetrwanie.
Dziewczyna zauważyła, że Złącze jest już bardzo blisko. Cienkie, doskonałe wierzchołki górnej płaszczyzny rozpościerały się przed wygiętym oknem pojazdu; pozostała część konstrukcji ulegała skróceniu perspektywicznemu.
Po chwili wyraziste linie starodawnego artefaktu zaczęły powoli przenikać przez okna statku jak ostrza noży nacinających skórę. Dotychczas wehikuł opadał po wyznaczonej trajektorii ku środkowi płaszczyzny, jednak teraz wyraźnie ześlizgiwał się w kierunku ostrej jak nóż krawędzi.
Coś było nie w porządku.
Hork pociągnął dźwignie i uderzył ręką w nietrwałą konsolę.
— Do diabła. Nie reaguje. Występuje w tym miejscu jakieś zaburzenie Magpola — może na skutek obecności Złącza — i…
— Patrz! — Dura pokazała mu coś w dole.
Przewodniczący zerknął na krawędź czworościanu. Jej syczące niebieskie światło rzucało głębokie, ruchome cienie na twarz mężczyzny. Zaklął.
— Zaraz nas uderzy.
— Może nic nam się nie stanie. Może Ur-ludzie zaprojektowali tunel tak, żeby był na tyle bezpieczny jak to tylko możliwe, może pojazd tylko się odbije od tej krawędzi i…
— A może się nie odbije. Może Ur-ludzie nie sądzili, że znajdzie się ktoś tak głupi, by przepychać się przez ich drzwi w drewnianym statku. Myślę, że ta przeklęta krawędź przetnie nas na pół.
Krawędź Złącza, krążąca za oknami, nie przypominała już abstrakcyjnej kreski. Była lśniącym prętem, szerokim jak ramię człowieka.
Dura skuliła się. Pokrzepiała ją obecność świń za plecami, przynajmniej ze strony tych swojskich, ciepłych stworzeń nie groziło jej nic złego.
— Do diabła, spróbuj chociaż. Może uda ci się oprzeć o pole magnetyczne tego Złącza — powiedziała głośno, z naciskiem.
Za ścianami statku nagle rozbłysło intensywne, niebieskobiałe światło, które zalało kabinę i sprawiło, że Dura krzyknęła. Świnie zakwiczały. Znowu ogarnął je strach. Mężczyzna zakołysał się na fotelu, a dziewczyna chwyciła uprząż krępującą świnie.
— Uderzyliśmy! — wrzasnęła. Hork pociągał dźwignie.
— Nie. To pole samego statku; widocznie ociera się o tę krawędź… Statek reaguje. Dura, chyba masz rację. Myślę, że zaczynam oddziaływać na pole Złącza. Do licha, nie przestawaj karmić zwierząt!
Światło nadal migotało, a pojazd drżał w stałym, gwałtownym rytmie. Dura uczepiła się uprzęży zaprzęgu i usiłowała nieprzerwanie karmić świnie.
Читать дальше