Spojrzał na niebo. Był teraz sam. Nie widział żadnego ze stu pozostałych surferów. Znowu zaczęło go rozpierać poczucie triumfu, któremu towarzyszyło zawstydzenie. Czy przetrwał dlatego, że był najlepszy? A może po prostu miał szczęście?
Pamiętał również, że i on może zginąć, tak jak tamci, jeszcze zanim ten dzień dobiegnie końca.
Linie wirowe wokół niego skręcały się, dręczone niestabilnościami; przedziwnymi, niezdarnymi formami, które wypaczały się w biegu, gromadząc energię. Koniec linii wirowych — granica Powietrza, poza którą nie było tych linii — pędził ku niemu, tworząc zwartą ścianę próżni. Wiedział, że w tym regionie na skutek kontaktu z burzą neutrinową z Rdzenia, Powietrze ulega takim zakłóceniom, iż traci nadciekłość. Wiedział, że nie będzie mógł surfować z powodu wielkiego tarcia. Do diabła, nie będzie w stanie nawet oddychać. Jego naczynia włosowate zatkają się, a serce nie wytrzyma zetknięcia z gęstniejącym Powietrzem.
Potrząsnął głową, usiłując się skoncentrować. Spojrzał w dół. Musiał wrócić do Miasta, zanim dosięgnie go turbulencja. Jednocześnie zadawał sobie pytanie: dlaczego tam miałoby być bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej? Znowu pokręcił głową i skarcił samego siebie. Parz było jedynym miejscem, do którego mógł się udać, bez względu na to, czy było bezpieczne, czy nie. Dlatego musi do niego wrócić. Jednakże wokół Miasta już zaczynały przemykać bryły zamarzniętej materii Morza. Wystarczyło muśnięcie jednego z takich kawałków…
Rozmyślanie o tym nie miało sensu. Cris rozstawił stopy na desce, ugiął nogi i rzucił się naprzód.
Surfował tak jak nigdy przedtem, i być może nikt dotąd jeszcze tak nie surfował. Napierał na deskę raz po razie, utrzymując delikatne linie jej inkrustacji z materii rdzeniowej w poprzek drżącego Magpola. Wbijał się pomiędzy wzburzone linie wirowe, kołysząc się i nurkując. Wkrótce nabrał takiego rozpędu, że poczuł podmuch śladowego — zwykłego, nie nadciekłego — składnika Powietrza, smagający jego włosy i twarz. Mimo to nadal przyśpieszał, naciskając deskę stopami tak mocno, że czuł w nich ból.
W oddali majaczył jakiś obiekt, nowy element chaosu, w którym pogrążyło się niebo. Cris zaryzykował i zerknął w tamtą stronę. Zobaczył linie na niebie, przecinające Skorupę w poprzek linii wirowych i przenikające aż do Rdzenia. Te błękitnobiałe promienie penetrowały przestrzeń Rdzenia, mieszając w nim jak łyżki w zupie.
Chłopiec znalazł się w dziwnym deszczu, padającym w górę z powierzchni wstrząsanego eksplozjami Morza. Były to zamarznięte, nieregularne, zbite bryły szerokie na dwóch, trzech ludzi. Sunęły ku Skorupie dookoła niego; ich ostre krawędzie błyszczały, a wnętrze wypełniał fiolet Morza. Miały swoje własne, wirujące pola magnetyczne. Gdy przemykały obok, upiorne „palce" pływowe szarpały Crisa. Leciał po łuku nad Biegunem, w kierunku Miasta. Zginał nogi, kręcił biodrami i szyją, pokonywał slalomem wzburzenia linii wirowych i przelatujące obok kawałki morskiej materii.
Co za sport! To było cudowne! Cris krzyczał, dając upust radości.
Widział przed sobą Miasto. Przypominało balon. Jego Skóra pęczniała nierównomiernie, w odrażający sposób, jakby ktoś nadmuchiwał ją od wewnątrz.
Był już prawie w domu.
Na krew Ur-ludzi, pomyślał. Może nawet uda mi się wyjść z tego cało. Gdyby rzeczywiście tak się stało, miałby wspaniałą historię do opowiadania. Byłby wielkim bohaterem…
Ale Magpole zdradziło go, wzbierając ponownie.
Tym razem upadł. Uderzył plecami w deskę. Zaparło mu dech w piersiach i stoczył się, na próżno usiłując chwycić krawędź swojego drogocennego kawałka drewna.
Deska potoczyła się ku fasadzie Miasta.
Spadając nago w Powietrzu, obserwował jej oddalający się kształt. Próbował falować, wywijać nogami w Powietrzu, ale brakowało mu sił. Nie był w stanie oprzeć się na Magpolu.
Tak czy owak, poruszał się zbyt szybko.
Dziwił się, że nie odczuwa strachu, a jedynie coś w rodzaju żalu. Był już tak blisko, a jednak nie udało mu się…
Przed jego oczami wyrosła potężna ściana — Skóra Parz.
Z Bieguna napływały strumienie stygnących kawałków Morza Kwantowego, potężne i zagrażające Miastu.
Na stadionie wybuchła panika.
Adda wychylił się ze swojego kokonu i patrzył w dół. Stadion przemienił się w skłębioną masę ludzkich torsów i walczących kończyn. Sieć służących za poręcze delikatnych lin, które przecinały to gigantyczne pomieszczenie, zerwała się, wywołując jeszcze większy chaos, gdy tysiąc ludzi próbowało uciekać. Tłum wył jak stado uwięzionych zwierząt. Zagubiony w ogólnym bałaganie nadpływowiec zauważył fioletowe mundury stewardów i sprzedawców żywności, którzy przedzierali się do wyjścia podobnie jak reszta widzów.
Było oczywiste, że wszyscy chcą opuścić stadion, ale dokąd mieli nadzieję się udać? Gdzie znajdowała się bezpieczna strefa? W przytulnej Skórze Miasta? Ależ była ona tylko osłoną z drewnianych płyt o żebrach z materii rdzeniowej; pękłaby jak skórzany bukłak, gdyby…
Został mocno kopnięty w plecy. Jęknął, gwałtownie wydychając Powietrze, i runął do przodu. Po chwili pękła lina, kotwicząca jeden z końców jego kokonu, i uwięziony Adda okręcił się.
Wygramolił się z uszkodzonego leżyska, pomimo oporu zesztywniałych stawów. Był gotowy zmierzyć się z osobą, która go uderzyła. Jednakże nie potrafił odszukać napastnika. W loży Komitetu roiło się od panikujących dworzan. Ich pokryte makijażem oblicza wykrzywiał strach. Starali się wydostać z kokonów i krępującej ruchy garderoby. Adda otworzył usta i śmiał się z tych ludzi. Więc cały ten przepych i wielkopańskie tytuły nie zapewniały żadnej ochrony przed śmiertelnym przerażeniem. Gdzież teraz była ich władza?
Muub również próbował opuścić swój kokon, bardzo mu się śpieszyło.
— Dokąd chcesz się udać? — zapytał stary przybysz z nadpływu.
— Naturalnie do szpitala. — Lekarz podkasał swoją szatę i rozejrzał się po loży, szukając najszybszej drogi na zewnątrz. — Dzisiejszy dzień zapowiada się pracowicie… — Nagle, pod wpływem jakiegoś impulsu, chwycił Addę za ramię. — Nadpływowcze, chodź ze mną. Pomóż mi.
Adda znowu miał ochotę się roześmiać, ale dostrzegł szczerość w oczach Muuba.
— Dlaczego ja?
Medyk wskazał gramolących się niezdarnie dworzan.
— Adda, spójrz na tych ludzi — odparł znużonym głosem. — Niewielu z nich umie sobie radzić w kryzysowych sytuacjach. — Popatrzył uważnie na nadpływowca. — Myślisz, że brakuje mi wrażliwości — że jestem oziębły i trzymam ludzi na dystans. Może to prawda. Ale pełnię funkcję lekarza wystarczająco długo, by nie mieć kłopotu z ustaleniem, na kim można polegać. A ty, Adda, należysz do takich osób. Proszę.
Starzec był poruszony jego zaskakującym wyznaniem, ale wyswobodził ramię z uścisku Muuba.
— Obiecuję, że przyjdę, jeśli będę w stanie. Jednak przede wszystkim muszę odnaleźć Farra — swojego krewniaka.
Lekarz szybko skinął głową. Bez słowa zaczął się przepychać przez tłum dworzan, którzy wciąż blokowali wyjście z loży. Łokcie i kolana bardzo mu w tym pomagały.
Adda jeszcze raz rzucił okiem na zatłoczony stadion. Ścisk już wywoływał zabójcze skutki: starzec dostrzegał zapadnięte klatki piersiowe, bezwładne kończyny, pozbawione dostępu Powietrza twarze, które na tle skłębionych ciał przypominały blade kwiaty.
Читать дальше