A zatem odrzuciło go pole magnetyczne Dzwonu. Niezły dowcip.
Uświadomił sobie, że najprawdopodobniej Logue zbeształby go za to, że nie przewidział tego rodzaju sytuacji. I jeszcze by się z niego śmiał.
Strach Farra ustąpił miejsca wściekłości. Pomyślał, że przyjdzie czas, kiedy nie będzie musiał tak wiele się uczyć… Może nawet zaaplikowałby parę lekcji innym osobom.
Odzyskał panowanie nad sobą i zaczął niezdarnie gramolić się z powrotem do Dzwonu.
— Dajcie mi liny — powiedział.
Zanim potężna karawana transportująca drewno dotarła na farmę sufitową Qosa Frenka, było ją widać przez wiele dni.
Schodząc z pola pszenicy po zakończonej zmianie, Dura obserwowała w roztargnieniu zbliżający się korowód. Był jak ciemny ślad na zaginającym się widnokręgu. Przez linie wirowe sunęły pnie drzew z dzikich lasów nadpływowego obrzeża zagłębia Parz, a stacją końcową było dla nich Miasto w najdalej wysuniętym podpływie. Karawana nie wzbudzała u Dury szczególnego zainteresowania. Na niebie zawsze panował ruch, nawet w tak dużej odległości od Parz. Wiedziała, że transport zniknie jej z oczu za kilka dni i będzie po wszystkim.
Ale karawana wcale nie pokonywała drogi szybko. W miarę upływu czasu wydawała się Durze coraz większa. Powoli zaczęła dostrzegać rzeczywiste wymiary transportu i zrozumiała, jak bardzo zmyliła ją odległość i perspektywa. Szereg porąbanych pni drzew ciągnął się wzdłuż linii wirowych chyba na ponad centymetr. Dopiero gdy maksymalnie zbliżył się do farmy, Dura dostrzegła ludzi, którzy towarzyszyli konwojowi. Mężczyźni i kobiety falowali wzdłuż pni albo pilnowali stad świń powietrznych, które rozproszyły się wśród bali i w porównaniu z karawaną sprawiały wrażenie bardzo maleńkich.
Dobiegła końca kolejna zmiana. Dura roztarta ręce, odrętwiałe wskutek całodziennej pracy przy zbożu, zarzuciła na ramię zbiornik powietrzny i powoli pofalowała w stronę refektarza.
Zbliżyła się do niej Rauc. Dziewczyna przyglądała jej się z zaciekawieniem. Rauc była dla niej kimś w rodzaju przyjaciółki, lecz tego dnia szczupła, drobna kuliska wydawała się nieswoja, jakby czymś zaaferowana. Ona również dopiero co skończyła zmianę, a jednak zdążyła się już przebrać w czystą koszulę i wyczesała z włosów brud i plewy pszenicy. Na jej wychudzonej, wiecznie zmęczonej twarzy pojawił się nerwowy uśmiech.
— Rauc? Coś się stało?
— Nie, nic, absolutnie nic. — Rauc splotła małe stopy w Powietrzu. — Dura, masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór? Dura wybuchnęła śmiechem.
— Jeść. Spać. A dlaczego pytasz?
— Leć ze mną do karawany.
— Co?
— Do tego transportu drewna. — Rauc pokazała jej miejsce w dole; konwój sunął majestatycznie po niebie. — Falowanie nie zabrałoby nam dużo czasu.
Dura usiłowała ukryć swoją niechęć: Nie, dzięki, widziałam już Miasto, i zagłębie, i tylu nowych ludzi, że wystarczy mi to na całe życie. Pomyślała nieco tęsknie o małym gniazdku, które sobie uwiła na skraju farmy — ot, zwykły kokon z małym schowkiem na rzeczy osobiste, zawieszony w otwartym Powietrzu, z dala od przepełnionych sal sypialnych, które wybierali pozostali kulisi.
— Może innym razem, Rauc. Dzięki, ale… Rauc wydawała się niedorzecznie rozczarowana.
— Ale karawana przejeżdża tylko raz do roku. A Brow nie zawsze jest w stanie załatwić sobie pracę w odpowiednim konwoju. Jeśli będziemy mieli pecha, minie tę szerokość oddalony o kilka centymetrów od farmy i…
— Brow? — Rauc wymieniła już kiedyś to imię. — To twój mąż? Twój mąż zabrał się z tym konwojem?
— Będzie czekał na mnie. — Rauc wzięła Durę za ręce. — Leć ze mną. Brow jeszcze nigdy nie poznał nadpływowca. Dziewczyna z nadpływu uścisnęła dłonie kuliski.
— Hm, a ja nigdy nie poznałam drwala. Rauc, czy to jedyny raz, kiedy możesz zobaczyć się z mężem? Jesteś pewna, że chcesz, abym ci towarzyszyła?
— Inaczej nie prosiłabym cię o to. Dzięki tobie będzie to szczególne wydarzenie.
Dura poczuła się zaszczycona i zaraz powiedziała o tym przyjaciółce. Oceniła odległość dzielącą je od konwoju.
— Zdążymy tam dotrzeć i wrócić podczas jednej zmiany? Może powinnyśmy pójść do Leeh i przełożyć początek następnej — wziąć dwie wolne.
Rauc wyszczerzyła zęby.
— Już to załatwiłam. Chodź. Znajdziesz sobie jakąś czystą odzież i ruszamy. Może weźmiesz swoje rzeczy z nadpływu? Swój nóż i sznury…
Razem pofalowały do kokonu Dury. Po drodze buzia Rauc się nie zamykała.
* * *
Dwie kobiety zostawiły za sobą farmę sufitową i lekko opadły do Płaszcza.
Dura wysunęła się do przodu. Wyciągnęła ramiona w kierunku konwoju i wymachiwała nogami. Falując, nadal zastanawiała się, czy ta wyprawa jest dobrym pomysłem — wciąż odczuwała ból w rękach i nogach po pracowitej zmianie — ale po jakimś czasie odniosła wrażenie, że miarowe, mało forsowne ruchy rozluźniają jej mięśnie i stawy. Pokonywanie Magpola było wręcz przyjemne w porównaniu z pracą na polu, gdzie musiała chować głowę w masce powietrznej, wysoko unosić ramiona i grzebać palcami w korzonkach jakiejś opornej rośliny-mutanta.
Przed jej oczami, na tle nieba, rozpościerała się karawana — łańcuch pni drzew ze Skorupy, ociosanych z korzeni, gałęzi i liści. Ułożono je w wiązki liczące po kilka sztuk i powiązano kawałkami lin, a całość zabezpieczono mocnym, plecionym sznurem. Dura musiała obrócić głowę, żeby zobaczyć końce tego drzewnego łańcucha, malejące w perspektywie zbiegających się linii wirowych. Pomyślała, że konwój wygląda jak drewniana imitacja linii wirowej.
Dwoje ludzi szybowało w Powietrzu w pewnej odległości od karawany. Wydawało się, że czekają na Rauc i Durę. Widząc zbliżające się kobiety, zawołali coś i ruszyli w ich kierunku.
Dura zobaczyła mężczyznę i kobietę. Byli mniej więcej w tym samym wieku, co ona i Rauc. Mieli na sobie identyczne, praktyczne, luźne kaftany wyposażone w dziesiątki kieszonek, z których wystawały kawałki lin i narzędzia.
Rauc rzuciła się do przodu i uścisnęła mężczyznę. Dura i kobieta-drwal czekały, nieco zakłopotane. Szczupła towarzyszka mężczyzny wydawała się silna, a jej skóra była ogorzała i mocna. Wyglądała — podobnie jak mężczyzna, który musiał być Browem, małżonkiem Rauc — raczej jak nadpływowiec, a nie jak jeden z mieszkańców zagłębia czy Miasta, których Dura zdążyła dotychczas poznać.
Małżonkowie oderwali się od siebie, ale nadal trzymali się za ręce. Rauc popchnęła Browa w stronę Dury.
— Brow, to jest przyjaciółka z farmy, Dura. Ona jest nadpływowcem…
Mężczyzna odwrócił się do Dury i spojrzał na nią z ciekawością, która mieszała się ze zdziwieniem. Był dość podobny do Rauc. Miał szczupłe, muskularne ciało, a jego wąska twarz wyrażała życzliwość.
— Nadpływowcem? Jak doszło do tego, że pracujesz na farmie sufitowej?
Dura zmusiła się do uśmiechu.
— To długa historia.
Rauc ścisnęła Browa za ramię.
— Opowie ci o tym później.
Brow potarł nos, nie spuszczając oczu z przyjaciółki żony.
— Czasami widujemy nadpływowców. Z daleka. Kiedy pracujemy w odległym nadpływie, tuż na skraju zagłębia. Widzisz, im głębiej zapuszczasz się w dzikie lasy nadpływu, tym lepsze znajdujesz drzewa. Ale… — Urwał zakłopotany.
— Ale wzrasta też niebezpieczeństwo — dokończyła Dura. Nie przestawała się uśmiechać, postanawiając sobie, że przynajmniej ten jeden raz okaże tolerancję. — No, nie martw się. Ja nie gryzę.
Читать дальше