Spiker rozpoczął właśnie odliczanie ostatniej minuty przed wystrzeleniem „Rumfoorda”.
Podczas całego wyliczania Beatrycze była wesoła jak szczygiełek. Nie potrafiła usiedzieć na miejscu ani zachować ciszy. Jej ożywienie było wynikiem radości, nie zaś napięcia. Było jej absolutnie obojętne, czy „Rumfoord” skopci się na miejscu, czy poleci do nieba.
Goście Beatrycze zdawali się, dla odmiany, traktować fakt wystrzelenia statku bardzo serio — modlili się niemal o pomyślny start. Byli to mężczyzna i kobieta: niejaki pan George M. Helmholtz i jego sekretarka, niejaka panna Roberta Wiley. Panna Wiley wyglądała na poczciwą staruszkę, nie pozbawioną wszakże bystrości i dowcipu.
„Rumfoord” z głośnym rykiem poszybował w górę.
Start był bezbłędny.
Helmholtz rozparł się wygodnie w fotelu i wydał z siebie serię pełnych ulgi westchnień. Następnie uśmiechnął się i kilkakrotnie klepnął po grubych udach.
— Jak słowo daję — powiedział. — Jestem dumny, że należę do narodu amerykańskiego i że żyję w dzisiejszych czasach.
— Napiją się państwo? — zapytała Beatrycze.
— Dziękuję serdecznie — odparł Helmholtz — ale nie śmiałbym mieszać obowiązków z przyjemnością.
— Czyżbyśmy nie skończyli jeszcze z obowiązkami? — zdumiała się Beatrycze. — Omówiliśmy chyba wszystko.
— Cóż… panna Wiley i ja mieliśmy nadzieję przeprowadzić inwentaryzację większych zabudowań posesji — rzekł Helmholtz. — Obawiam się jednak, że jest już całkiem ciemno. Nie ma tu przypadkiem jakiegoś reflektora?
Beatrycze pokręciła głową.
— Niestety, nie — odparła.
— Może ma pani chociaż mocną latarkę? — nie ustępował Helmholtz.
— Latarkę mogłabym chyba dla pana zdobyć — powiedziała Beatrycze. — Ale wydaje mi się, że wychodzenie na dwór wcale nie jest konieczne. Sama mogę państwu wyliczyć zabudowania. — Zadzwoniła po lokaja i poleciła mu przynieść latarkę. — Boksy tenisowe, szklarnia, domek ogrodnika, dawna stróżówka, wozownia, domek gościnny, szopa na narzędzia, łaźnia, psia buda i stara pompa.
— A to nowe? — zapytał Helmholtz.
— Nowe? — zdziwiła się Beatrycze.
Lokaj powrócił z latarką, którą Beatrycze wręczyła Helmholtzowi.
— To metalowe — uzupełniła panna Wiley.
— Metalowe? — Beatrycze nie posiadała się ze zdumienia. — Nie ma tu żadnych metalowych zabudowań. Stare gonty nabierają czasem srebrzystego połysku, może to o to chodzi. — Zmarszczyła brwi. — Czy ktoś państwu mówił, że mamy tu konstrukcję z metalu?
— Sami ją widzieliśmy idąc tutaj — odparł Helmholtz.
— Przy samej ścieżce, w gąszczu koło fontanny — uściśliła panna Wiley.
— Coś podobnego — powiedziała Beatrycze.
— Może poszlibyśmy sprawdzić? — zasugerował Helmholtz.
— Tak… naturalnie. — Beatrycze podniosła się z fotela. Cała trójka przecięła zodiak posadzki hallu i wkroczyła w balsamiczną ciemność.
Przed nimi tańczył snop światła latarki.
— Doprawdy — rzekła Beatrycze — jestem tego równie ciekawa, jak państwo.
— Wygląda na jakiś aluminiowy prefabrykat — powiedziała panna Wiley.
— Wygląda jak pojemnik na wodę w kształcie grzyba czy coś takiego — dodał Helmholtz. — Tylko że siedzi wprost na ziemi.
— Naprawdę? — zdziwiła się Beatrycze.
— Zapamiętała sobie pani, co to jest, prawda? Przed chwilą powiedziałam — rzekła panna Wiley.
— Nie — zaprzeczyła Beatrycze. — Co takiego pani powiedziała?
— Muszę to pani powtórzyć na ucho — odparła filuternie panna Wiley — bo będą mnie chcieli zamknąć w domu wariatów. — Przyłożyła dłoń do ust, kierując głośny szept w stronę Beatrycze. — To latający talerz — powiedziała.
Rozdział 4
Kierunek — rampa!
Rampa to tam, to tam, to tam;
Rampa to tam, to tam, to tam.
Rampa to tam!
Rampa to tam!
Rampa to, rampa to tam.
WERBLE NA MARSIE
Żołnierze wmaszerowali na plac defilad przy dźwiękach werbla. Oto, co werble miały im do powiedzenia:
Rampa to tam, to tam, to tam;
Rampa to tam, to tam, to tam.
Rampa to tam!
Rampa to tam!
Rampa to, rampa to tam.
Dziesięć tysięcy żołnierzy zgrupowanych w dywizję piechoty uformowało pusty w środku kwadrat na naturalnym gruncie placu defilad z litego żelaza grubości jednej mili. Żołnierze stali na baczność w ryżej rdzy. Wszyscy — i oficerowie, i szeregowcy — drżeli bezustannie, usiłując w miarę możności sprawiać wrażenie ludzi z żelaza. Ubrani byli w szorstkie, srebrzystozielone mundury barwy mchu.
Dywizja w kompletnej ciszy przybrała postawę zasadniczą. Nie padł żaden sygnał, ani słuchowy, ani wzrokowy. Żołnierze wyprężyli się na baczność jak jeden mąż — wyglądało to na niebywały zbieg okoliczności.
Trzecim od lewej w drugiej drużynie pierwszego plutonu drugiej kompanii trzeciego batalionu drugiego pułku Pierwszej Marsjańskiej Szturmowej Dywizji Piechoty był szeregowiec zdegradowany przed trzema laty ze stopnia podpułkownika. Na Marsie przebywał od ośmiu lat.
Kiedy oficer współczesnej armii zostaje zdegradowany do stopnia szeregowca, bywa już przeważnie za stary na szeregowca, w związku z czym towarzysze broni, przyzwyczaiwszy się w końcu, że nie jest on już oficerem, nadają mu — przez szacunek dla chromających nóg, oczu i pęcherza — przydomek w rodzaju „Ociec”, „Dziadek” lub „Wujo”.
Trzeciego od lewej w drugiej drużynie pierwszego plutonu drugiej kompanii trzeciego batalionu drugiego pułku Pierwszej Marsjańskiej Szturmowej Dywizji Piechoty zwano Wujem. Wujo miał lat czterdzieści. Wujo był przystojny — waga lekkopółśrednia, cera smagła, usta wydatne, oczy piwne, ocienione kromaniońskim łukiem brwiowym. Postępująca łysina pozostawiła na środku czoła pełen dramatyzmu lok napoleoński.
Anegdota, która świetnie charakteryzuje Wuja:
Pewnego razu, kiedy pluton Wuja brał prysznic, Henry Brackman, sierżant dowodzący plutonem Wuja, zawołał sierżanta z innego pułku, żeby wskazał najlepszego jego zdaniem żołnierza plutonu. Zagadnięty sierżant bez wahania wskazał Wuja, gdyż pośród otaczających go chłopaczków Wujo był jedynym przyzwoicie zbudowanym, dobrze umięśnionym i inteligentnie wyglądającym mężczyzną.
Brackman przewrócił oczami.
— O Jezuniu! Naprawdę tak uważasz? — zapytał. — Ten facet ma najgorszego pierdolca w całym plutonie.
— Żartujesz chyba — powiedział drugi sierżant.
— Nie żartuję, do kurwy nędzy — odparł Brackman. — Przypatrz mu się: sterczy tam od dziesięciu minut, a nawet nie tknął kawałka mydła. Wuju! Wuju, pobudka!
Wujo drgnął i przestał marzyć pod letnią mżawką z prysznica. Spojrzał pytająco na Brackmana, tępo manifestując chęć współpracy.
— Mydło, Wuju! — pouczył go Brackman. — Na litość boską, weźże trochę mydła!
Wujo stał teraz na żelaznym placu defilad, w postawie zasadniczej, na swoim miejscu w pustym od środka kwadracie — jak cała reszta.
Pośrodku wydrążonego kwadratu stał kamienny pal z żelaznymi klamrami. Przez klamry z brzękiem przewleczono łańcuchy, ciasno opasujące stojącego przy palu rudego żołnierza. Żołnierz wyglądał czysto — ale nie schludnie, gdyż zerwano mu z munduru wszystkie dystynkcje i odznaczenia, nie miał pasa ani krawata, ani śnieżnobiałych owijaczy.
Wszyscy pozostali, z Wujem włącznie, odstrojeni byli jak stróż w Boże Ciało, aż miło było popatrzeć.
Читать дальше