– Możemy przedstawić to w formie równania… – powiedziała, po czym odwróciła się i zapisała je kredą na tablicy.
Vt = Vg + Ve = Vm
– …gdzie Vt oznacza łączną wariancję, Vg komponent genetyczny, Ve komponent środowiskowy, a Vm błąd pomiaru. – Wszyscy zapisali równanie. – Ten sam wzór można zastosować do każdej wymiernej różnicy dzielącej istoty ludzkie, poczynając od wagi i wzrostu aż do skłonności do wiary w Boga. Czy ktoś dostrzega, na czym polega niedoskonałość tego równania? – Nikt się nie odezwał, dała więc pewną wskazówkę. – Suma może być większa od składników. Ale dlaczego?
Odpowiedział jej jeden z młodych mężczyzn. Głos zabierali na ogół mężczyźni; kobiety były irytująco nieśmiałe.
– Ponieważ geny i środowisko oddziaływają na siebie wzajemnie, zwielokrotniając efekt?
– Zgadza się. Geny kierują nas ku pewnym środowiskowym doświadczeniom i odsuwają od innych. Niemowlęta o różnych temperamentach traktowane są w różny sposób przez rodziców. Aktywne dzieci mają inne doświadczenia niż te spokojniejsze, nawet w tym samym domu. Niesforne nastolatki zażywają więcej narkotyków niż członkowie chóru chłopięcego w tym samym miasteczku. Po prawej stronie równania musimy zatem umieścić wartość Cge, oznaczającą kowariancję genów i środowiska. – Zapisała to na tablicy i zerknęła na swój wojskowy szwajcarski zegarek. – Czy macie jakieś pytania?
Dla odmiany tym razem odezwała się kobieta, Donna-Marie Dickson, inteligentna, lecz nieśmiała pielęgniarka, która po trzydziestce wróciła na studia.
– A co z Osmondami? – zapytała.
Rozległy się głośne śmiechy.
– Wyjaśnij, co masz na myśli Donna-Marie – poprosiła Jeannie. – Niektórzy ze studentów są zbyt młodzi, żeby pamiętać Osmondów.
– To był taki zespół muzyczny w latach siedemdziesiątych. Składał się z braci i sióstr. Cała rodzina była muzykalna. Ale nie mieli tych samych genów, nie byli bliźniakami. Wydaje się, że to otoczenie wpłynęło na to, że zostali muzykami. To samo mamy w przypadku Jackson Five. – Inni studenci, w większości młodsi, ponownie wybuchnęli śmiechem i Donna-Marie uśmiechnęła się z zażenowaniem. – Zdradziłam chyba swój wiek – dodała.
– Pani Dickson zwróciła uwagę na bardzo ważną sprawę i dziwię się, że nikt inny o tym nie pomyślał. – W rzeczywistości Jeannie wcale to nie zdziwiło, ale chciała dodać odwagi Donnie-Marie. – Charyzmatyczni i oddani rodzice mogą spowodować, że wszystkie ich dzieci poświęcą się pewnej idei niezależnie od tego, jakie mają geny. Podobnie jak rodzice maltretujący dzieci mogą wychować całą rodzinę na schizofreników. Ale to są skrajne przypadki. Niedożywione dziecko będzie niskiego wzrostu, mimo że jego rodzice i dziadkowie byli wysocy. Przekarmione dziecko będzie tłuste, jeśli nawet miało szczupłych przodków. Tak czy owak, najnowsze badania wydają się coraz wyraźniej wskazywać, że to raczej dziedzictwo genetyczne, a nie środowisko lub styl wychowania determinuje charakter dziecka. – Przerwała na chwilę. – Jeśli nie ma więcej pytań, proszę do przyszłego poniedziałku przeczytać artykuł Boucharda i innych w „Science” z dwunastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku.
Studenci zaczęli pakować książki. Jeannie została jeszcze kilka chwil, żeby dać szansę osobom, które były zbyt nieśmiałe, aby zadać jej pytanie podczas wykładu. Introwertycy często zostawali wielkimi uczonymi.
Do biurka podeszła Donna-Marie. Miała okrągłą twarz i jasne kręcone włosy. Jeannie pomyślała, że musi być dobrą pielęgniarką, spokojną i skuteczną.
– Tak mi przykro z powodu biednej Lisy – powiedziała Donna-Marie. – To straszne, co się stało.
– A policja jeszcze pogorszyła sprawę – odparła Jeannie. – Gliniarz, który odwiózł ją do szpitala, był wyjątkowym idiotą, naprawdę.
– To fatalnie. Ale może złapią faceta, który to zrobił. Na całym kampusie rozdają ulotki z jego podobizną.
– Doskonale. – Podobizna, o której mówiła Donna-Marie, musiała zostać sporządzona na programie komputerowym Mish Delaware. – Kiedy od niej rano wyszłam, pracowała nad tym portretem z policjantką.
– Jak ona się czuje?
– Jest jakby odrętwiała… lecz także trochę roztrzęsiona.
Donna-Marie pokiwała głową.
– Zgwałcone kobiety przechodzą różne fazy, widziałam to już przedtem. Pierwsza faza to zaprzeczenie. Chcą zostawić to za sobą, mówią, i żyć dalej, tak jak żyły. Ale nigdy nie okazuje się to takie łatwe.
– Może powinna z tobą porozmawiać. Świadomość tego, z czym trzeba się liczyć, chyba by jej pomogła.
– Kiedy tylko zechce – odparła Donna-Marie.
Jeannie ruszyła przez kampus w stronę Wariatkowa. Wciąż było gorąco. Uświadomiła sobie, że rozgląda się uważnie dookoła – niczym nerwowy kowboj z westernu – jakby spodziewała się, że w każdej chwili zza rogu może wyskoczyć i zaatakować ją jakiś napastnik. Uniwersytet Jonesa Fallsa stanowił do tej pory staroświecką oazę spokoju, położoną pośrodku pustyni współczesnej amerykańskiej metropolii. Ze swoimi sklepami i bankami, boiskami sportowymi i parkometrami, barami, biurowcami i akademikami rzeczywiście przypominał małe miasteczko. Z pięciu tysięcy uczących się i pracujących tu osób, połowa mieszkała na terenie uczelni. Ale teraz uniwersytet przestał być bezpieczny. Ten facet nie miał prawa tego zrobić, pomyślała z goryczą Jeannie; nie miał prawa spowodować, że boję się przebywać we własnym miejscu pracy. Może przestępstwo zawsze ma taki efekt: sprawia, że solidny grunt zaczyna się nagle chwiać pod nogami.
Wchodząc do swojego gabinetu zaczęła myśleć o Berringtonie Jonesie. Był atrakcyjnym mężczyzną, bardzo miłym wobec kobiet. Wspominała z przyjemnością każdą spędzoną z nim chwilę. Miała wobec niego dług wdzięczności: to on w końcu załatwił jej tę pracę.
A jednak był trochę zbyt ugrzeczniony. Podejrzewała, że może manipulować kobietami. Zawsze nasuwał jej na myśl dowcip o mężczyźnie, który mówi do kobiety: Opowiedz mi coś o sobie. Jaka jest na przykład twoja opinia na mój temat?
Pod pewnymi względami wcale nie przypominał uczonego. Ale Jeannie zauważyła już, że ludzie sytuujący się na samym szczycie uniwersyteckiej hierarchii odbiegają znacznie od stereotypu roztargnionego profesora. Berrington wyglądał i zachowywał się jak człowiek władzy. Od kilkunastu lat nie miał już na swoim koncie dużych naukowych sukcesów, ale to było normalne; genialnych osiągnięć, takich jak na przykład odkrycie podwójnej spirali DNA, dokonywali na ogół ludzie poniżej trzydziestego piątego roku życia. Starzejąc się, naukowcy dzielili się swoim doświadczeniem i intuicją z młodszymi, świeższymi umysłami. Chociaż wykładał na trzech uczelniach i organizował dotacje z Genetico, Berrington dobrze wywiązywał się z tej roli. Nie cieszył się jednak takim szacunkiem, jakim mógłby się cieszyć, innym naukowcom nie podobało się bowiem jego zaangażowanie w politykę. Ceniąc jego dokonania naukowe, Jeannie z pewnością nie podzielała jego poglądów politycznych.
Z początku uwierzyła bezkrytycznie w historyjkę o ściąganiu danych z Australii; po namyśle jednak nie była już taka pewna. Patrząc na Stevena Logana, Berry zobaczył upiora, a nie zawyżony rachunek telefoniczny.
Wiele rodzin miało swoje sekrety. Zamężna kobieta mogła mieć kochanka i tylko ona wiedziała, kto jest prawdziwym ojcem dziecka. Młoda dziewczyna mogła urodzić dziecko, oddać je matce i przy zgodzie dochowującej sekretu rodziny udawać, że jest jego starszą siostrą. Dzieci bywały adoptowane przez sąsiadów, krewnych i przyjaciół, którzy ukrywali prawdę. Lorraine Logan nie była kobietą, która trzymałaby w tajemnicy fakt zwykłej adopcji, mogła mieć jednak dziesiątki innych powodów, żeby nie powiedzieć prawdy Stevenowi. Ale co miał z tym wspólnego Berrington? Czy był prawdziwym ojcem Stevena? Jeannie uśmiechnęła się na tę myśl. Berry był przystojny, lecz o co najmniej sześć cali niższy od Stevena. Chociaż wszystko było możliwe, takie wytłumaczenie wydawało się mało prawdopodobne.
Читать дальше