– Czy ktoś może to potwierdzić?
– Rozmawiałem przez chwilę z doktor Ferrami, chociaż wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to ona.
Mish posłała jej pytające spojrzenie. Jeannie zobaczyła w jej oczach nieprzyjazny błysk i przypomniała sobie, jak starły się rano, kiedy Mish próbowała namówić Lisę do współpracy.
To było po meczu, na kilka minut przed wybuchem pożaru – mruknęła.
– Nie może więc nam pani powiedzieć, gdzie był w czasie, kiedy dokonano gwałtu.
– Nie, ale powiem pani co innego. Przez cały dzień poddawałam tego człowieka testom i wiem, że nie ma psychologicznego profilu gwałciciela.
Na twarzy Mish odbiło się powątpiewanie.
– To jeszcze nie dowód – stwierdziła.
Jeannie wciąż trzymała w ręku portret pamięciowy.
– Podobnie jak i to – oświadczyła, zgniatając go i rzucając na ziemię.
Mish dała głową znak gliniarzom.
– Idziemy.
– Chwileczkę – odezwał się wyraźnym spokojnym głosem Steve.
Policjanci puścili go.
– Nie obchodzą mnie ci faceci, Jeannie, ale chcę ci powiedzieć, że nie zrobiłem tego i nigdy czegoś takiego bym nie zrobił.
Wierzyła mu. Zastanawiała się dlaczego. Ponieważ jego niewinność świadczyłaby o słuszności jej teorii? Nie: dysponowała wynikami testów, które wykazały czarno na białym, że Logan nie ma żadnej z cech, którymi charakteryzują się przestępcy. Było jednak coś jeszcze: jej intuicja. Czuła się przy nim bezpieczna. Nie wysyłał żadnych złych sygnałów. Słuchał, kiedy do niego mówiła, nie starał się jej do niczego zmusić, nie dotknął jej w niewłaściwy sposób, nie okazał gniewu ani wrogości. Lubił kobiety i szanował ją. Nie był gwałcicielem.
– Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? – zapytała. – Może do twoich rodziców?
– Nie – odparł zdecydowanym tonem, – Będą się niepotrzebnie martwili. A to wyjaśni się w ciągu paru godzin. Potem im powiem.
– Nie spodziewają się ciebie dziś wieczór w domu?
– Powiedziałem, że mogę zatrzymać się jeszcze jeden dzień u Ricky'ego.
– Na pewno nie chcesz? – zapytała z powątpiewaniem.
– Na pewno.
– Chodźmy już – rzuciła niecierpliwie Mish.
– Po co ten pośpiech? – zdziwiła się Jeannie. – Chce pani aresztować kolejne niewinne osoby? Mish spiorunowała ją wzrokiem.
– Ma pani jeszcze coś do powiedzenia?
– Co go czeka?
– Stanie w szeregu. Lisa Hoxton przyjrzy mu się i powie nam, czy to on jest sprawcą. O ile oczywiście nie ma pani nic przeciwko, doktor Ferrami – dodała kpiącym tonem Mish.
– Nie, to mi odpowiada – odparła Jeannie.
Zawieźli Steve'a na komendę jasnoniebieskim dodge'em coltem. Policjantka prowadziła, a jej kolega, zwalisty wąsacz, siedział obok, ledwo mieszcząc się w ciasnym samochodzie. Nikt się nie odzywał.
Steve kipiał z wściekłości. Dlaczego tłukł się w tym niewygodnym dodge'u, skuty kajdankami, podczas gdy powinien siedzieć w mieszkaniu Jeannie Ferrami, trzymając w dłoni chłodnego drinka? Powinni to po prostu jak najszybciej wyjaśnić.
Komenda policji mieściła się w gmachu z różowego granitu w zakazanej dzielnicy Baltimore, nie opodal barów topless i klubów porno. Wjechali na rampę i zaparkowali w wewnętrznym garażu. Dookoła stało pełno policyjnych radiowozów i tanich cywilnych kompaktów w rodzaju colta.
Zawieźli Steve'a na górę windą, zaprowadzili do pozbawionego okien pokoju z pomalowanymi na żółto ścianami, zdjęli mu kajdanki i zostawili samego. Zgadywał, że zamknęli drzwi na klucz: nawet tego nie sprawdził.
W pokoju był stół i dwa twarde plastikowe krzesła. Na stole stała popielniczka, a w niej dwa niedopałki z filtrem, jeden ze śladami szminki. W drzwiach tkwiła tafla nieprzezroczystego szkła: Steve nie widział przez nią, co było na zewnątrz, ale domyślał się, że oni mogą zajrzeć do środka.
Patrząc na popielniczkę, poczuł, że ma ochotę zapalić. Mógłby przynajmniej czymś zająć ręce. Zamiast tego zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju.
Powtarzał sobie, że tak naprawdę nic nie może mu grozić. Zdążył zerknąć na ulotkę i choć portret pamięciowy z grubsza go przypominał, przedstawiał przecież kogoś innego. To, że był podobny do gwałciciela, nie ulegało kwestii, ale kiedy stanie w szeregu z kilkoma innymi wysokimi blondynami, ofiara na pewno go nie wybierze. Biedaczka chyba dobrze przyjrzała się draniowi, który to zrobił: jego twarz wryła się jej w pamięć. Nie popełni błędu.
Gliniarze nie mieli prawa kazać mu tak długo czekać. W porządku, musieli wyeliminować go z kręgu podejrzanych, ale to nie powinno trwać całą noc. Był przecież porządnym obywatelem.
Spróbował spojrzeć na to z jaśniejszej strony. Miał okazję przyjrzeć się z bliska działaniu amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Będzie swoim własnym adwokatem; przynajmniej czegoś się nauczy. Broniąc w przyszłości oskarżonego o jakąś zbrodnię klienta, będzie wiedział, co przechodzi człowiek zatrzymany przez policję.
Był już raz na komendzie, ale wtedy chodziło o zupełnie coś innego. Miał tylko szesnaście lat. Pojechał na policję razem z jednym z nauczycieli. Natychmiast przyznał się do przestępstwa i opowiedział policji szczerze o wszystkim, co się wydarzyło. Widzieli jego obrażenia; nie ulegało kwestii, że bójka była zażarta z obu stron. Rodzice przyjechali i zabrali go do domu.
To był najbardziej haniebny moment w jego życiu. Kiedy mama i tato weszli do pokoju, w którym siedział, Steve miał ochotę umrzeć. Tato sprawiał wrażenie zawstydzonego, jakby ktoś go dotkliwie upokorzył. Na twarzy mamy widniał głęboki smutek; oboje wydawali się zdezorientowani i zranieni. Steve robił wówczas wszystko, żeby powstrzymać napływające do oczu łzy; i wciąż ściskało go w gardle, kiedy to sobie przypominał.
Tym razem było inaczej. Tym razem był niewinny.
Do środka weszła policjantka z tekturową teczką w ręku. Zdjęła żakiet, ale wciąż miała pistolet w kaburze przy pasie. Była atrakcyjną, mniej więcej czterdziestoletnią czarną kobietą, z niewielką nadwagą i miną, która świadczyła, że ona jest tu szefem.
Steve spojrzał na nią z ulgą.
– Dzięki Bogu – mruknął.
– Za co pan dziękuje?
– Że coś się dzieje. Nie chcę spędzić tutaj całej cholernej nocy.
– Czy może pan usiąść?
Steve usiadł.
– Jestem sierżant Michelle Delaware. – Policjantka wyjęła z teczki pojedynczą kartkę i położyła ją na stole. – Jak brzmi pana pełne nazwisko i adres?
Steve powiedział jej, a ona wpisała dane do formularza.
– Wiek?
– Dwadzieścia dwa lata.
– Wykształcenie?
– Mam dyplom ukończenia college'u.
Zanotowała to i podsunęła mu formularz. Na górze widniał nagłówek:
POLICJA MIEJSKA BALTIMORE, MARYLAND
INFORMACJA O PRAWACH PRZYSŁUGUJĄCYCH PODEJRZANEMU
Formularz numer 69
– Proszę przeczytać pięć zdań zawartych w formularzu, po czym wpisać swoje inicjały w rubryce na końcu każdego zdania – powiedziała Delaware i podała mu długopis.
Steve przeczytał formularz i zaczął wpisywać inicjały.
– Musi pan przeczytać to na głos – oznajmiła.
– Żeby wiedziała pani, że nie jestem analfabetą? – zapytał po krótkim namyśle.
– Nie. Żeby nie mógł pan później udawać, że jest analfabetą, i nie utrzymywał, że nie poinformowano pana o jego prawach.
Tego rodzaju rzeczy nie uczyli na wydziale prawa.
– Niniejszym informuje się – przeczytał – że po pierwsze, podejrzany ma prawo zachować absolutne milczenie. – Wpisał SL na końcu tej linijki i czytał dalej, umieszczając inicjały na końcu każdego zdania. – Po drugie, wszystko, co powie albo napisze, może zostać wykorzystane przeciwko niemu w trakcie śledztwa. Po trzecie, ma prawo rozmawiać z adwokatem w każdym momencie przed przesłuchaniem, podczas przesłuchania i po jego zakończeniu. Po czwarte, jeśli chce mieć adwokata, lecz nie stać go na jego wynajęcie, nie zostanie poddany przesłuchaniu, a sąd wyznaczy obrońcę z urzędu. Po piąte, jeśli się zgodzi na przesłuchanie, w każdym momencie może zażądać adwokata i nie będą mu zadawane dalsze pytania.
Читать дальше