Wszedł do wanny i odkręcił prysznic. Myśli pędziły z zawrotną prędkością. Nie pamiętał podobnego zamętu w głowie od czasu katastrofy, w której stracił rodzinę. Ale wtedy było inaczej. Wtedy znalazł się w depresji. Teraz czuł, że jest w niezwykłym kłopocie.
Wyszedł spod prysznica i wytarł się. Ciągle się wahał, czy zadzwonić na policję, czy lepiej nie. W stanie takiego niezdecydowania zbliżył się do telefonu. Wtedy też dopiero zauważył, że automatyczna sekretarka daje znak światłem, co znaczyło, że ktoś nagrał jakąś wiadomość. Wcisnął przycisk odtwarzania i usłyszał zdenerwowany głos Beth Holderness. Natychmiast oddzwonił do niej. Aż dziesięć razy zadźwięczał sygnał w jej mieszkaniu, zanim Jack zrezygnowany odłożył słuchawkę. Co mogła znaleźć? Czuł się odpowiedzialny za to, że straciła pracę. Wiedział, że to jest jego wina.
Wyjął z lodówki piwo i poszedł do pokoju dziennego. Usiadł na parapecie okna, przez które mógł widzieć kawałek Sto Szóstej. Panował normalny ruch na jezdni i chodniku. Patrzył niewidzącymi oczami i dalej zastanawiał się, czy zawiadomić policję, czy nie.
Godziny mijały. Zdał sobie sprawę, że zwlekając z podjęciem decyzji, mimowolnie ją podjął. Nie zawiadamiając policji, zgodził się ze stanowiskiem Warrena. Został przestępcą.
Wrócił do telefonu i z dziesięć razy próbował skontaktować się z Beth. Było już po północy. Telefon nie odpowiadał. Zaczął się niepokoić. Miał nadzieję, że poszła po prostu do przyjaciół. Nie dość, że nie mógł się z nią skontaktować, to jeszcze zaczął sam się winić za wszystko.
Wtorek, godzina 7.30, 26 marca 1996 roku
Pierwsze, co zrobił po przebudzeniu, to zadzwonił do Beth Holderness. Ciągle nie odpowiadała. Starał się być optymistą, pocieszał się, że na pewno jest u przyjaciół, jednak wobec wszystkiego, co zaszło, niemożność skontaktowania się z nią stawała się coraz bardziej denerwująca.
Nie kupił jeszcze roweru, więc musiał znów skorzystać z metra. Ale nie był sam. Przez cały czas towarzyszył mu młody chłopak, członek lokalnego gangu. Na imię miał Slam, zapewne z szacunku dla niezwykłej umiejętności wsadzania piłki do kosza [4]. Co prawda był wzrostu Jacka, ale w wyskoku sięgał wyżej co najmniej o trzydzieści centymetrów.
Nie rozmawiali ze sobą podczas jazdy metrem. Siedzieli naprzeciwko siebie i choć Slam nie unikał kontaktu wzrokowego, wyraz jego twarzy nie zmieniał się – wyrażał kompletną obojętność. Jak większość amerykańskich Murzynów ubrany był w za duże ciuchy. Bluza przypominała namiot; Jack wolał sobie nie wyobrażać, co mogło być pod nim ukryte. Nie sądził, aby Warren wysłał swego młodego kolegę do ochrony bez odpowiedniego na podobną okazję uzbrojenia.
Gdy Jack przeszedł Pierwszą Avenue i wszedł na schody prowadzące do budynku medycyny sądowej, odwrócił się i spojrzał za siebie. Slam zatrzymał się na chodniku i najwyraźniej zastanawiał się, co ma zrobić. Jack również się zawahał. Przemknęła mu nawet przez głowę myśl, żeby zaprosić go do środka. Mógłby przesiedzieć spokojnie w barze na piętrze, ale pomysł był nie do zrealizowania. Jack wzruszył ramionami. Doceniał wysiłki Slama, ale to był przecież jego problem.
Odwrócił się z zamiarem wejścia do budynku, starając się jednocześnie przygotować na ewentualność spotkania z ciałem lub ciałami ludzi, do których śmierci w jakiś sposób sam się przyczynił.
Zebrał w sobie całą odwagę, pchnął drzwi i wszedł do środka.
Był to jego "papierkowy dzień", więc nie musiał wykonywać żadnych autopsji. Postanowił jednak sprawdzić, co wydarzyło się w nocy. Interesowali go nie tylko Reginald i parkowi włóczędzy, ale także ewentualne nowe ofiary meningokoków.
Skinął na strażnika, aby wpuścił go do strefy przeznaczonej wyłącznie dla personelu. Już na progu pokoju lekarzy wiedział, że to nie będzie normalny dzień. Vinnie nie czytał gazety, bo nie było go na jego miejscu.
– Gdzie jest Vinnie? – zapytał Jack George'a.
Zapytany, nie podnosząc wzroku, odpowiedział, że Vinnie z Binghamem są już na sali.
Serce Jacka zabiło mocniej. Winiąc się za wydarzenia poprzedniego wieczoru, nabrał jakiegoś irracjonalnego przeświadczenia, że Bingham mógłby zostać wezwany do przypadku Reginalda. Piastując stanowisko szefa, Bingham rzadko osobiście wykonywał autopsje, chyba że chodziło o sprawy ciekawe lub ważne.
– A co o tej porze robi tu Bingham? – zapytał, starając się nadać głosowi obojętny ton.
– Mieliśmy pracowitą noc – wyjaśnił George. – W Manhattan General doszło do kolejnej śmiertelnej infekcji. Tym razem postawili na nogi całe miasto. Jeszcze w nocy miejski epidemiolog zawiadomił pełnomocnika rządu do spraw zdrowia, a ona zadzwoniła do Binghama.
– Znowu meningokoki?
– Nie. Podejrzewają, że to wirusowe zapalenie płuc.
Jack skinął, czując jednocześnie, jak po krzyżu przechodzą mu ciarki. Jako pierwsze przyszły mu na myśl hantawirusy. Pamiętał, że w zeszłym roku wiosną odnotowano jeden przypadek na Long Island. Była to przerażająca wizja, chociaż to ciągle nie byłaby choroba przenoszona przez zwykły kontakt chorego ze zdrowym.
Na biurku przed George'em leżało więcej teczek niż zwykle.
– Coś interesującego zdarzyło się w nocy? – zapytał Jack. Przejrzał stos, szukając teczki Reginalda.
– Hej – zaprotestował George. – Miałem to poukładane. – Spojrzał na Jacka i zmienionym tonem zapytał: – Kurczę, a tobie co się stało?
Jack zapomniał, jak kiepsko wygląda jego twarz.
– Przewróciłem się wczoraj w czasie joggingu – odpowiedział. Nie lubił kłamać. Powiedział więc prawdę, choć dalece niewystarczającą.
– I w co wpadłeś? W zwój drutu kolczastego?
– Jakieś rany postrzałowe? – zapytał, chcąc zmienić niewygodny temat.
– Nie uwierzysz. Aż czworo. Szkoda, że masz papierkowy dzień. Dałbym ci jedną.
– Którzy to? – zapytał Jack. Spojrzał na rozłożone teczki.
George stuknął palcem w teczki leżące osobno.
Jack przesunął je w swoją stronę, wziął pierwszą z góry i otworzył. Gdy spojrzał do środka, serce w nim zamarło. Aby utrzymać równowagę, musiał oprzeć się o biurko. Ofiara nazywała się Beth Holderness.
– O Boże, nie – jęknął.
George znowu spojrzał na kolegę.
– Co się stało? Stary, jesteś biały jak ściana. Dobrze się czujesz?
Jack usiadł szybko na najbliższym krześle i pochylił głowę między kolana. Czuł, że za chwilę zemdleje.
– Znałeś ją? – zapytał George z troską.
Jack wyprostował się. Słabość minęła. Wziął głęboki wdech i skinął twierdząco.
– To moja znajoma. Jeszcze wczoraj z nią rozmawiałem. Nie mogę uwierzyć – kręcił głową.
George pochylił się i wziął z ręki Jacka teczkę. Otworzył ją.
– Och tak. Laborantka z General. Smutne! Miała dopiero dwadzieścia osiem lat. Zastrzelona strzałem w głowę od przodu, najprawdopodobniej z powodów rabunkowych, dla telewizora i jakiejś taniej biżuterii. Prawdziwa tragedia.
– A pozostali zastrzeleni? – zapytał Jack. Nie wstawał na razie z krzesła.
George spojrzał do wykazu.
– Mam Hectora Lopeza z Zachodniej Sto Szóstej, Mustafę Abouda ze Wschodniej Dziewiętnastej i Reginalda Winthorpe'a z Central Park.
– Pokaż mi tego Winthorpe'a – poprosił Jack.
George podał mu teczkę ofiary.
Jack zaczął przeglądać jej zawartość. Nie szukał niczego szczególnego, ale poczucie, że jest wplątany w tę sprawę, nakazywało mu sprawdzić ten przypadek. Najdziwniejsze wydało mu się to, że gdyby nie nieoczekiwana obecność Spita, to jego teczka spoczywałaby teraz na biurku George'a. Wzdrygnął się na tę myśl. Zwrócił teczkę Reginalda George'owi.
Читать дальше