– Nie znam tego nazwiska.
– Miał pan razem z nią odlecieć wczoraj wieczorem z kraju.
Elizabeth.
– Nie wiem, o czym pan mówi – powiedziałem.
Brzęknęła winda. Drzwi rozsunęły się. Mamusia o wydętych ustach ze swym nastoletnim synem weszli do środka. Spojrzała na nas. Dałem jej znak, by nie zamykała drzwi.
– Dwie godziny – powtórzyłem.
Carlson niechętnie kiwnął głową. Wskoczyłem do kabiny.
– Spóźniłaś się! – wrzasnął na Shaunę fotograf, maleńki facecik z fałszywym francuskim akcentem. – I wyglądasz jak… Comment dit-on? Jak coś, co wyjęto z sedesu.
– Wal się, Frédéric – warknęła Shauna, nie wiedząc, czy tak miał na imię, i nie przejmując się tym. – Skąd naprawdę pochodzisz, z Brooklynu?
Podniósł ręce w górę.
– Nie mogę pracować w takich warunkach!
Przybiegła Aretha Feldman, agentka Shauny.
– Nie martw się, François. Nasz charakteryzator potrafi zdziałać cuda. Shauna rano zawsze wygląda okropnie. Zaraz wrócimy. – Aretha mocno ścisnęła łokieć Shauny, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać. Mruknęła do niej pod nosem: – Co się z tobą dzieje, do diabła?
– Denerwuje mnie ten dupek.
– Nie zgrywaj primadonny.
– Miałam ciężką noc, w porządku?
– Nie w porządku. Idź się ucharakteryzować.
Artysta od makijażu jęknął ze zgrozy na widok Shauny.
– Co to za worki pod oczami? – zawołał. – Robimy zdjęcia do reklamy wyrobów Samsonite?
– Cha, cha.
Shauna ruszyła w kierunku fotela.
– Och! – zawołała Aretha. – Coś mam dla ciebie.
W dłoni trzymała kopertę. Shauna zmrużyła oczy.
– Co to takiego?
– Nie mam pojęcia. Posłaniec przyniósł ją dziesięć minut temu. Mówił, że to pilne.
Wręczyła kopertę Shaunie. Ta wzięła ją jedną ręką i odwróciła. Zobaczyła tylko słowo „Shauna”, napisane znajomym pismem, i ścisnęło ją w dołku. Wciąż gapiąc się na kopertę, powiedziała:
– Dajcie mi chwilkę.
– Nie mamy czasu…
– Chwilkę.
Charakteryzator i agentka odsunęli się. Shauna otworzyła kopertę. Wypadła z niej biała kartka papieru z notatką skreśloną tym samym charakterem pisma. Wiadomość była krótka: „Idź do damskiej toalety”.
Shauna starała się opanować. Wstała.
– Muszę siusiu – stwierdziła, sama zdumiona spokojnym tonem swego głosu. – Gdzie najbliższa ubikacja?
– Na korytarzu po lewej.
– Zaraz wracam.
Dwie minuty później Shauna pchnęła drzwi toalety. Nie ustąpiły. Zapukała.
– To ja – powiedziała i czekała.
Po kilku sekundach usłyszała trzask odsuwanej zasuwki. Znów cisza. Shauna nabrała tchu i ponownie pchnęła drzwi. Otworzyły się. Weszła do wykafelkowanego pomieszczenia i zamarła. Przed nią przy najbliższej kabinie stał duch.
Shauna z trudem powstrzymała krzyk.
Ciemna peruka, utrata wagi, okulary w drucianych oprawkach – wszystko to nie zmieniało oczywistego faktu.
– Elizabeth…
– Zamknij drzwi, Shauno.
Posłuchała bez wahania. Kiedy się odwróciła, zrobiła krok w kierunku swojej starej przyjaciółki. Elizabeth cofnęła się.
– Proszę, mamy mało czasu.
Chyba po raz pierwszy w życiu Shaunie zabrakło słów.
– Musisz przekonać Becka, że ja nie żyję – powiedziała Elizabeth.
– Trochę na to za późno.
Omiotła wzrokiem pomieszczenie, jakby szukając drogi ucieczki.
– Popełniłam błąd, wracając. Głupi, idiotyczny błąd. Nie mogę zostać. Musisz mu powiedzieć…
– Widzieliśmy protokół sekcji, Elizabeth – powiedziała Shauna. – Tego dżina nie da się już wepchnąć z powrotem do butelki.
Elizabeth zamknęła oczy.
– Co się stało, do diabła? – zapytała Shauna.
– Powrót tutaj był błędem.
– Taak, już to mówiłaś.
Elizabeth przygryzła dolną wargę. W końcu wykrztusiła:
– Muszę już iść.
– Nie możesz – zaoponowała Shauna.
– Co?
– Nie możesz znowu uciec.
– Jeśli zostanę, on zginie.
– On już nie żyje – powiedziała Shauna.
– Nic nie rozumiesz.
– Nie muszę. Jeśli znów go opuścisz, nie przeżyje. Czekałam osiem lat, żeby pogodził się z twoją śmiercią. Wiesz, że tak powinno się stać. Rany się goją. Życie toczy się dalej. Tylko nie dla Becka. – Zrobiła krok w kierunku Elizabeth. – Nie mogę pozwolić ci znów uciec. – Obie miały łzy w oczach. – Nieważne, dlaczego znikłaś – dodała, przysuwając się do niej. – Ważne jest tylko to, że wróciłaś.
– Nie mogę zostać – wykrztusiła Elizabeth.
– Musisz.
– Jeśli nawet będzie to oznaczało jego śmierć?
– Tak – odparła bez wahania Shauna. – Nawet. I wiesz, że mówię prawdę. Dlatego tutaj jesteś. Wiesz, że nie możesz znów zniknąć. Wiesz, że ci na to nie pozwolę. Zrobiła następny krok w jej kierunku.
– Jestem tak zmęczona uciekaniem – szepnęła Elizabeth.
– Wiem.
– Już nie mam pojęcia, co robić.
– Ja też nie. Lecz tym razem nie możesz uciec. Wyjaśnij mu to. Wytłumacz.
Elizabeth uniosła głowę.
– Wiesz, jak bardzo go kocham?
– Taak – odparła Shauna. – Wiem.
– Nie mogę pozwolić, żeby stała mu się krzywda.
– Za późno – odparła Shauna.
Teraz stały bardzo blisko siebie. Shauna chciała wyciągnąć ręce i wziąć ją w objęcia, ale powstrzymała się.
– Czy masz numer jego telefonu? – spytała Elizabeth.
– Tak, dał mi numer komórki…
– Powiedz mu „Delfin”. Spotkam się tam z nim dziś wieczorem.
– Nie wiem, co to ma oznaczać, do diabła.
Elizabeth szybko ominęła ją, zerknęła przez uchylone drzwi i wyślizgnęła się na korytarz.
– On zrozumie – rzuciła.
I odeszła.
Tyrese i ja jak zwykle usiedliśmy z tyłu. Poranne niebo miało barwę drzewnego popiołu, kolor nagrobka. Kiedy zjechaliśmy z mostu Jerzego Waszyngtona, powiedziałem Brutusowi, gdzie ma skręcić. Zza swych czarnych okularów Tyrese uważnie wpatrywał się w moją twarz. W końcu zapytał:
– Dokąd jedziemy?
– Do mojego teścia.
Tyrese czekał, aż powiem coś więcej.
– To policjant – dodałem.
– Jak się nazywa?
– Hoyt Parker.
Brutus uśmiechnął się. Tyrese też.
– Znacie go?
– Nigdy z nim nie pracowałem, ale owszem, słyszałem to nazwisko.
– Co masz na myśli, mówiąc, że z nim nie pracowałeś?
Tyrese uciszył mnie machnięciem ręki. Dotarliśmy do granicy miasta. W ciągu ostatnich trzech dni przeżyłem wiele niezwykłych wrażeń. Kolejne można odnotować jako „jazdę po starych kątach z dwoma dilerami narkotyków w samochodzie o przyciemnionych szybach”. Udzieliłem Brutusowi jeszcze kilku wskazówek, zanim zatrzymaliśmy się na pełnej wspomnień stromej Goodhart.
Wysiadłem. Brutus i Tyrese szybko odjechali. Podszedłem do drzwi i posłuchałem długiego dzwonka. Chmury zgęstniały. Błyskawica rozpruła niebo. Ponownie nacisnąłem guzik dzwonka. Poczułem ból ramienia. Wciąż byłem obolały jak diabli po torturach i trudach poprzedniego dnia. Przez moment zastanawiałem się, co by się stało, gdyby Tyrese z Brutusem nie przyszli mi na pomoc. Potem pospiesznie odsunąłem od siebie tę myśl.
W końcu usłyszałem głos Hoyta:
– Kto tam?
– Beck – powiedziałem.
– Otwarte.
Sięgnąłem do klamki. Zatrzymałem dłoń centymetr od mosiężnego uchwytu. Dziwne. Bywałem tu niezliczoną ilość razy, ale nie przypominałem sobie, aby Hoyt kiedykolwiek pytał, kto stoi za drzwiami. Był jednym z tych ludzi, którzy nie unikają konfrontacji. Ukrywanie się w krzakach to nie dla Hoyta Parkera. On nie bał się niczego i w każdej chwili był gotów to udowodnić, do licha. Dzwonisz do jego drzwi, a on otwiera je i patrzy ci w oczy.
Читать дальше