Myron otworzył usta, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Czuł się obnażony, jakby dotknięto jego najczulszego nerwu.
Clip podszedł bliżej.
– Uznałem, że dzięki temu dowiesz się prawdy. Miałem też nadzieję, że przeżyjesz swoiste katharsis. Nie pełne. Jak powiedziałem, kontuzje na zawsze zostają z wielkimi.
Przez kilka chwil wpatrywali się w siebie.
– Polecił pan Walshowi, żeby mnie wpuścił do gry – rzekł Myron.
– Tak.
– Wiedział pan, że nie sprostam.
Clip wolno skinął głową.
Do oczu Myrona znowu napłynęły łzy. Zamrugał, żeby je powstrzymać.
Clip zacisnął szczęki. Twarz mu lekko drgała, lecz nie dał się ponieść wzruszeniu.
– Chciałem ci pomóc – rzekł – ale nie wynająłem cię z czystego altruizmu. Wiedziałem, na przykład, że zawsze grasz zespołowo. Że czerpiesz przyjemność z należenia do drużyny.
– No i?
– Bardzo chciałem, żebyś poczuł się jak członek zespołu. Prawdziwy członek. W takim stopniu, żebyś nas nie skrzywdził.
Myron zrozumiał.
– Uznał pan, że jeżeli zwiążę się z kolegami z drużyny i poznam prawdę, to jej nie ujawnię.
– Taki już masz charakter, Myron.
– Niestety, prawda i tak wyjdzie na jaw. To nieuniknione.
– Wiem.
– Może pan utracić zespół.
Clip uśmiechnął się, wzruszył ramionami.
– Są gorsze rzeczy – odparł. – Przecież wiesz, że są gorsze rzeczy niż to, że więcej nie zagrasz w koszykówkę.
– Zawsze o tym wiedziałem. Ale może potrzebowałem przypomnienia – odparł Myron.
Siedział z Jessicą w jej mansardzie. Obejmowała rękami kolana i ze zbolałym wzrokiem kiwała się w przód i w tył.
– Była moją przyjaciółką – powiedziała.
– Wiem.
– Zastanawiam się…
– Nad czym?
– Co bym zrobiła w takiej sytuacji. Żeby cię ochronić.
– Nie zabiłabyś.
– Nie. Chyba nie.
Myron przyglądał się jej. Była bliska łez.
– Czegoś się o nas z tego dowiedziałem – rzekł. Zaczekała, aż rozwinie temat.
– Win i Esperanza nie chcieli, żebym znowu grał. Ale nie starali się mnie powstrzymać. Bałem się, że być może nie rozumiesz mnie tak dobrze jak oni. Lecz nie o to chodziło. Nie potrafili dostrzec tego co ty.
Bacznie mu się przyjrzała. Puściła kolana, postawiła nogi na podłodze.
– Nigdy dotąd o tym nie mówiliśmy – powiedziała.
Skinął głową.
– Faktem jest, że nigdy nie ubolewałeś nad końcem swojej kariery koszykarskiej – ciągnęła. – Nie okazywałeś słabości.
Upchnąłeś w sobie żale niczym w jakimś kufrze i żyłeś dalej, do wszystkiego podchodząc tak, jakbyś chciał zdusić rozpacz. Nie czekałeś. Brałeś to, co ci pozostało, i przyciskałeś do siebie w obawie, że twój świat jest równie kruchy jak to kolano. Popędziłeś na studia prawnicze. Pomknąłeś z pomocą Winowi. Chwytałeś, co ci wpadło w ręce. Urwała.
– Włącznie z tobą – dokończył.
– Włącznie ze mną. Nie tylko dlatego, że mnie kochałeś. Ale dlatego, że bałeś się utracić jeszcze więcej.
– Kochałem cię naprawdę. I wciąż kocham.
– Wiem. Nie chcę wszystkiego zwalać na ciebie. Byłam idiotką. To ja głównie zawiniłam. Przyznaję. Jednakże twoja miłość graniczyła z desperacją. Przemieniłeś swój żal w zachłanną żądzę. Bałam się, że się uduszę. Nie chcę wyjść na domorosłego psychiatrę, ale musiałeś opłakać swój los. Rozprawić się z przeszłością, zamiast dusić ją w sobie. Nie potrafiłeś jednak spojrzeć prawdzie w oczy.
– Myślisz, że zrobiłem to, wracając do gry?
– Tak.
– Ten lek nie jest uniwersalny.
– Wiem. Ale z pewnością odrobinę ci ulżył.
– I dlatego uważasz, że pora, abym się do ciebie wprowadził.
Przełknęła ślinę.
– Jeśli chcesz. Jeśli jesteś gotów.
Spojrzał w górę i rzekł:
– Potrzebuję więcej zamkniętej przestrzeni.
– Zgoda – szepnęła. – Co tylko zechcesz. Przytuliła się do niego. Wziął ją w ramiona, mocno objął i poczuł się jak w domu.
Był duszny ranek w Tucson w Arizonie. Frontowe drzwi otworzył wielki Murzyn.
– Pan Burt Wesson?
Wielkolud skinął głową.
Win uśmiechnął się.
– Tak – odparł. – Jak najbardziej.
***