– Nie, proszę pana, koryncka jest w fordach granadach.
Słusznie.
Zamilkli. Radio nie grało. Myron usiadł wygodnie. Rozważał, czy zadzwonić do Emily i odłożyć kolację bez sosu sojowego, ale nie chciał, by słyszeli to federalni. Siedział więc nieruchomo i milczał. Nieczęsto mu się to zdarzało. Dziwne uczucie, choć pasujące do sytuacji.
Pół godziny później znalazł się w podziemiu nowoczesnego wieżowca w Newark. Usiadł przy stole, kładąc ręce na lepkim blacie. W pomieszczeniu z betonowymi ścianami o fakturze i barwie zaschniętej owsianki było tylko jedno zakratowane okno. Policjanci przeprosili i wyszli. Myron westchnął. W chwili gdy pomyślał, że zastosowali metodę „poczeka, to zmięknie”, drzwi otworzyły się z rozmachem.
Pierwsza weszła kobieta. W sportowej marynarce, pomarańczowej jak dynia, niebieskich dżinsach, sportowych butach i z kolczykami w uszach – kulami na łańcuszkach. Na usta cisnęło się słowo „krzepka”. Była krzepka, ale nie potężna. Krzepkie było w niej wszystko, nawet włosy barwy kukurydzy z puszki. Brunet, który wjechał za nią na smudze jej perfum, był karykaturalnym chudzielcem ze szpiczastą głową i rzadkimi przylizanymi włosami. Przypominał ołówek.
– Dzień dobry, panie Bolitar – powiedział.
– Dzień dobry.
– Jestem Rick Peck, agent specjalny. A to agent specjalny, Kimberly Green.
Pomarańczowa Green ruszyła naprzód niczym lwica w klatce. Myron skinął jej głową. Odwzajemniła mu skinienie, lecz niechętnie, jak uczennica, której nauczycielka kazała przeprosić za coś, czego nie zrobiła.
– Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań – dokończył Peck.
– Na jaki temat?
– Odwiedził pan dziś na Acre Drive dwadzieścia cztery niejakiego Stana Gibbsa – odparł Peck, wpatrując się w notatki, jakby czytał. – Zgadza się?
– Niejakiego? To wy go nie znacie?
Peck i Green wymienili spojrzenia.
– Panie Bolitar, liczymy na pańską współpracę. Odwiedził pan pana Gibbsa? – spytał Peck.
– Przecież wiecie.
– Dobrze, dziękuję. – Peck coś wolno zapisał. Podniósł wzrok. – Bardzo nas interesuje charakter pańskiej wizyty.
– Dlaczego?
– Jest pan pierwszą osobą, która odwiedziła pana Gibbsa w jego nowym miejscu zamieszkania.
– Pytałem, dlaczego was to interesuje.
Green splotła ręce i znów wymieniła spojrzenia z Peckiem.
– Pan Gibbs jest przedmiotem toczącego się śledztwa – odparł Peck.
Myron czekał. Milczeli.
– To dużo wyjaśnia – rzekł wreszcie.
– W tej chwili nie mogę powiedzieć nic więcej.
– Tak jak ja.
– Słucham?
– Jeśli wy nie możecie powiedzieć nic więcej, to ja również.
Kimberly Green położyła ręce na stole i odsłoniła w grymasie zęby – krzepkie? – pochylając się tak, jakby go miała ugryźć. Jej włosy barwy kukurydzy z puszki zalatywały płynem do trwałej. Wpatrzyła się groźnie w Myrona – z pewnością przeczytała instrukcję, jak mrozić przestępców wzrokiem – i wreszcie zabrała głos.
– Rozegramy to tak, pacanie! My będziemy pytać, a pan słuchać i odpowiadać. Doszło?
Myron skinął głową.
– Chcę mieć jasność, czy dobrze zrozumiałem – odparł. – Gra pani złego glinę, tak?
– Panie Bolitar – przejął inicjatywę Peck – nie szukamy kłopotów. Bardzo nam jednak zależy na pańskiej współpracy w tej sprawie.
– Jestem aresztowany?
– Nie.
– W takim razie, do widzenia.
Myron zrobił ruch, żeby wstać, ale Kimberly Green pchnięciem usadziła go na krześle.
– Siad, pacanie. – Spojrzała na Pecka. – On może być w to zamieszany – powiedziała.
– Myślisz?
– A z jakiego innego powodu unikałby odpowiedzi na pytania?
– Wspólnictwo? – Peck skinął głową. – To pasuje.
– Możemy go aresztować – powiedziała Green. – Zamknąć na noc, dać przeciek do prasy.
Myron spojrzał na nią.
– Zatkało mnie – rzekł. – Naprawdę… się… wystraszyłem. Zatkało mnie na amen.
Green zmrużyła oczy.
– Słucham?!
– Proszę nic nie mówić. Zgadnę. Jestem winien współsprawstwa w przestępstwie? Ten paragraf lubię najbardziej. Czy kogoś już za to zamknięto?
– Dla pana to zabawa?
– Tak. À propos, dlaczego wszyscy jesteście agentami „specjalnymi”? Takie nazwy wymyślają w zabawie dzieci, które chcą się poczuć ważne. „Awansujemy cię, Barney, z agenta na agenta specjalnego!”. Następna szarża to agent superspecjalny?
Green chwyciła go za klapy i odchyliła wraz z krzesłem do tyłu.
– To nie jest śmieszne! – powiedziała.
Myron spojrzał na jej ręce.
– Pani nie żartuje?
– Chce się pan przekonać?
– Kim – odezwał się Peck.
Nie zareagowała, groźnie wpatrując się w Myrona.
– Sprawa jest poważna.
Chciała to powiedzieć z gniewem, lecz jej słowa zabrzmiały jak podszyta strachem prośba.
Do pokoju weszło dwóch nowych agentów, co wraz z czterema pierwszymi na posyłki dawało w sumie osiem osób. Chodziło o grubszą sprawę. Jaką, Myron nie miał pojęcia. Wątpił, by chodziło o śmierć Meliny Garston. Morderstwami zajmowała się policja lokalna. Nie wzywano federalnych.
Dwaj nowi podeszli do niego inaczej, ale liczba podejść była określona, a on znał je wszystkie. Grożenie, przyjacielskość, pochlebstwa, ubliżanie, podnoszenie na duchu, zniechęcanie, twardość, miękkość, cały repertuar. Nie pozwolili mu pójść do łazienki, wymyślali preteksty, by przetrzymać go dłużej, obrabiali go, a on ich, nikt nie dawał za wygraną. Pot, który popłynął – głównie z nich – zmienił się w plamy i odór, a wreszcie, Myron gotów był przysiąc, w najprawdziwszy strach.
Kimberly Green wychodziła i wchodziła, nie przestając kręcić nad nim głową. Myron z chęcią by współpracował, lecz pamiętał o pasującej do sytuacji przestrodze: nie wypuszczaj dżina z butelki, bo już go w niej nie zamkniesz. Nie miał pojęcia, czego dotyczy śledztwo. Nie miał pewności, czy jego zeznania pomogą Jeremy’emu, czy zaszkodzą. Lecz gdyby zaczął mówić, gdyby jego słowa stały się własnością publiczną, nie mógłby już ich cofnąć. Wykorzystać w przyszłości jako narzędzia nacisku. Tak więc nawet gdyby chciał dopomóc FBI, to nie mógł. Aż do czasu, gdy dowie się więcej. Liczył, że dzięki swoim kontaktom dość szybko wywie się, w czym rzecz, i podejmie przemyślaną decyzję.
Negocjacje wymagały niekiedy trzymania gęby na kłódkę.
Gdy przesłuchującym skończyły się pytania, Myron podniósł się do wyjścia.
– Zamienię pańskie życie w piekło – obiecała Kimberly Green, zastępując mu drogę.
– Mam rozumieć, że mnie pani wyprasza?
Odchyliła się, jakby ją spoliczkował. Kiedy doszła do siebie, wolno pokręciła głową.
– Pan nic nie wie, co? – spytała.
Gęba na kłódkę, ostrzegł siebie. Wyminął ją i skierował się do wyjścia.
Z samochodu zadzwonił do Emily.
– Już myślałam, że mnie wystawiłeś – powiedziała.
Myron zerknął w lusterko i wypatrzył następnego kandydata na federalny „ogon”. Nie szkodzi.
– Przepraszam. Coś mi wypadło – odparł.
– W związku z dawcą?
– Chyba nie.
– Jesteś w Jersey? – spytała.
– Tak.
– Przyjedź. Odgrzeję kolację.
– Dobrze – powiedział, choć chciał odmówić.
Franklin Lakes zaczęło się rozrastać. Wszystko się rozrastało. Wjazdów do domów, głównie nowych, wielkich rezydencji z cegły w nieśmiertelnych zaułkach, strzegły małe bramy, otwierane zdalnie lub za pośrednictwem domofonów, tak jakby to mogło ochronić ich właścicieli przed światem leżącym na zewnątrz soczyście zielonych trawników i wypielęgnowanych żywopłotów. Wnętrza też się rozrastały. W jadalniach śmiało zmieściłyby się śmigłowce, żaluzje otwierały i zamykały piloty, wyposażone w supernowoczesny sprzęt kuchnie z marmurowymi wyspami pośrodku sąsiadowały z pokojami wielkości sal kinowych, z obowiązkową aparaturą nagłaśniającą najwyższej klasy.
Читать дальше