Cisza trwała. Może z powodu wakacji, a może leżakowania. Już miał o to spytać młodą dyżurną, ale otworzyła drzwi. Zajrzał do środka. Ale zmyłka! Pokój był pełen dzieci. Cała dwudziestka pracowała indywidualnie i w całkowitej ciszy. Starsza nauczycielka uśmiechnęła się do Myrona. Szepnęła coś chłopczykowi zajętemu klockami i literami i wstała.
– Witam – powiedziała ściszonym głosem.
– Dzień dobry – odszepnął Myron.
– Panno Simmons – zwróciła się do młodej kobiety – pomoże pani pani McLaughlin?
– Oczywiście.
Peggy Joyce nosiła szczelnie zapiętą bluzkę z falbaniastym kołnierzem i rozpięty żółty sweter. Z jej szyi zwieszały się na łańcuszku dyndające półszkła.
– Możemy porozmawiać w moim pokoju – powiedziała.
– Dobrze.
Myron podążył za nią. Panowała tu taka cisza, jakby nie było dzieciarni.
– Dajecie tym dzieciakom valium? – zagadnął.
– Tylko trochę Montessori.
– Czego?
– Nie ma pan dzieci, co?
Odparł, że nie ma, ale pytanie ukłuło go w serce.
– To filozofia nauczania stworzona przez doktor Marię Montessori, pierwszą lekarkę w historii Włoch.
– Widzę, że się sprawdza.
– Owszem.
– Czy w domu te dzieci zachowują się tak samo?
– Dobry Boże, skąd. Ta metoda nie przekłada się na realny świat. Ale mało co się przekłada.
Weszli do pokoju z drewnianym biurkiem, trzema krzesłami i szafą z dokumentami.
– Długo tu pani uczy? – spytał.
– Czterdziesty trzeci rok.
– O!
– Tak.
– Z pewnością zaobserwowała pani wiele zmian.
– W dzieciach? Prawie żadnych. Dzieci się nie zmieniają, panie Bolitar. Pięciolatek zawsze jest pięciolatkiem.
– Niewinnym.
– Nie użyłabym tego słowa. – Przekrzywiła głowę. – Dzieci to absolutny id. Są z natury bodaj najbardziej niemoralnymi i agresywnymi stworzeniami na tej Bożej ziemi.
– Dziwny pogląd jak na przedszkolankę.
– Uczciwy.
– A jakiego słowa by pani użyła?
Zastanawiała się chwilę.
– Gdybym już musiała, to „nieukształtowane”. Albo „niewywołane”. Jak zdjęcia, które się zrobiło, lecz nie poddało obróbce.
Nie bardzo wiedząc, co Peggy Joyce ma na myśli, Myron skinął głową. Było w niej coś niepokojącego.
– Pamięta pan książkę Wszystkich naprawdę potrzebnych rzeczy nauczyłem się w przedszkolu? – spytała.
– Tak.
– Stwierdzenie to jest prawdziwe, ale w innym sensie, niż się sądzi. Szkoła wyrywa dzieci z ciepłego rodzicielskiego kokonu. Uczy je terroryzować innych lub ulegać terrorowi. Uczy okrucieństwa. Uczy, że mama i tata kłamali, mówiąc im, że są jedyni i wyjątkowi.
Myron milczał.
– Pan się z tym nie zgadza?
– Ja nie uczę w przedszkolu.
– To unik, panie Bolitar.
Myron wzruszył ramionami.
– Uczą się zachowań społecznych – odparł. – To twarda lekcja. Na takich lekcjach wszyscy uczą się na własnych błędach.
– Innymi słowy, uczą się, że istnieją pewne granice?
– Tak.
– Ciekawe. I chyba prawdziwe. Powołałam się na przykład z wywoływaniem zdjęć.
– Tak.
– Szkoła tylko je wywołuje. Ale ich nie robi.
– Owszem – odparł Myron, nieskory, by podążyć za jej wywodem.
– Chcę powiedzieć, że gdy dzieci te trafiają do przedszkola, niemal wszystko jest już przesądzone. Potrafię przewidzieć i w dziewięćdziesięciu procentach się nie mylę, które z nich osiągnie sukces, komu się nie powiedzie, kto będzie szczęśliwy, a kto skończy w więzieniu. Ma na to pewien wpływ Hollywood i gry wideo. Zwykle jednak rozpoznaję, które dziecko będzie oglądało za dużo brutalnych filmów i za często grało w brutalne strzelanki.
– Dostrzega to pani już u pięciolatków?
– Tak, na ogół.
– I nic się nie da zrobić? Te dzieci nie mogą się zmienić?
– Nie mogą? Och, pewnie mogą. Ale już weszły na swoją ścieżkę i choć wciąż mogą obrać inną, większość tego nie robi. Bo łatwiej na niej pozostać.
– Zadam więc nieśmiertelne pytanie: to kwestia natury czy wychowania?
– Ciągle mi je zadają – odparła z uśmiechem pani Joyce.
– I?
– Odpowiem, że wychowania. Wie pan dlaczego?
Myron potrząsnął głową.
– Wiara w wychowanie jest jak wiara w Boga. Można się mylić, ale można też wygrać wszystko. – Splotła dłonie, pochylając się w jego stronę. – Ale do rzeczy. Czym mogę panu służyć, panie Bolitar?
– Czy pamięta pani Dennisa Leksa?
– Pamiętam wszystkich moich podopiecznych. Dziwi to pana?
– Uczyła pani inne dzieci Leksów? – spytał, nie chcąc znów zbaczać z tematu.
– Wszystkie. Po opublikowaniu swojego bestselleru ich ojciec dokonał wielu zmian. Ale dzieci pozostawił tutaj.
– Co może mi pani powiedzieć o Dennisie?
Pani Joyce poprawiła się na krześle i przyjrzała się Myronowi tak uważnie, jakby widziała go pierwszy raz.
– Nie chcę być niegrzeczna, ale czy zdradzi mi pan wreszcie powód swej wizyty? Rozmawiam z panem, nadużywając zapewne czyjegoś zaufania, bo wyczuwam, że przyjechał pan tu w bardzo konkretnym celu.
– Jakim, pani Joyce?
– Niech pan sobie daruje gierki – odparła ze stalowym błyskiem w oku.
Miała rację.
– Próbuję znaleźć Dennisa Leksa – powiedział.
Peggy Joyce nie zareagowała.
– Wiem, że zabrzmi to dziwnie – ciągnął. – Ale wygląda na to, że po skończeniu tego przedszkola zapadł się pod ziemię.
Wpatrzyła się przed siebie, ale nie wiedział w co. W nagą ścianę? Nie wisiały tu żadne zdjęcia, dyplomy ani rysunki dzieci.
– Nie po jego skończeniu – odparła. – W trakcie.
Zapukano do drzwi.
– Proszę – powiedziała Peggy Joyce.
Weszła panna Simmons z chłopczykiem. Miał zwieszoną głowę i płakał.
– James musi dojść do siebie – powiedziała.
Peggy Joyce skinęła głową.
– Niech się położy na macie.
James łypnął na Myrona i wyszedł z panną Simmons.
– Co się stało z Dennisem Leksem? – spytał Myron.
– Trzydzieści lat czekałam, aż ktoś zada mi to pytanie.
– A jak brzmi odpowiedź?
– Przede wszystkim chcę wiedzieć, dlaczego pan go szuka.
– Próbuję znaleźć dawcę szpiku kostnego. Może nim być Dennis Lex.
Myron podał jej minimum szczegółów.
– Nic panu nie pomogę – powiedziała, kościstą dłonią dotykając twarzy. – To było tak dawno temu.
– Proszę, pani Joyce. Jeśli go nie znajdę, umrze dziecko. Jest pani moją jedyną szansą.
– Rozmawiał pan z rodziną?
– Tylko z jego siostrą Susan.
– Co panu powiedziała?
– Nic.
– Nie bardzo wiem, co mogę dodać.
– Na przykład, jaki był Dennis.
Westchnęła i ułożyła ręce na udach.
– Był jak inni Leksowie, bardzo bystry, rozważny, zamyślony, może odrobinę za bardzo jak na takiego malca. Z reguły staram się o to, by dzieci trochę wydoroślały. W przypadku małych Leksów nie było to potrzebne.
Myron skinął głową, chcąc zachęcić ją do mówienia.
– Dennis był najmłodszy. Pewnie już pan to wie. – W tym samym czasie chodził tu jego brat, Bronwyn. Susan była najstarsza.
Urwała, jakby nie była pewna, co powiedzieć.
– Co się stało z Dennisem?
– Pewnego dnia on i Bronwyn nie przyszli do przedszkola. Ich ojciec poinformował mnie przez telefon, że zabiera synów na nieplanowane wakacje.
– Dokąd?
– Nie powiedział. Nie podał żadnych szczegółów.
Читать дальше