Twarz pozostała w oknie jeszcze kilka sekund, a potem drzwi się otworzyły. Smród zbyt wielu wypalonych papierosów, który przez nie wypadł, z rozkoszą wcisnął się Myronowi do nosa. W ustach Stana Gibbsa tkwił, żadna niespodzianka, kolejny papieros. Brodę porastała mu szpakowata szczecina, za długa, by być w retro stylu z Miami Vice. Był ubrany w żółtą koszulkę z Burtem Simpsonem, ciemnozielone spodnie od dresów, skarpetki, sportowe pantofle i bejsbolówkę Colorado Rockies – typowy modny strój, noszony z równym zapałem przez biegających po zdrowie, jak i nałogowych oglądaczy telewizji. Myron podejrzewał, że ma do czynienia z przedstawicielem tego drugiego gatunku.
– Jak pan mnie znalazł? – spytał Stan Gibbs.
– Bez trudności.
– To nie jest odpowiedź.
Myron wzruszył ramionami.
– Nieważne. Nie mam nic do powiedzenia – rzekł Gibbs.
– Nie jestem reporterem.
– A kim?
– Agentem sportowym.
Gibbs, z papierosem z ustach, wydmuchnął dym.
– Rozczaruję pana, w futbol ostatni raz grałem serio w szkole średniej.
– Mogę wejść?
– Nie. Czego pan chce?
– Znaleźć porywacza, o którym napisał pan w swoim artykule.
Stan uśmiechnął się. Jak na palacza, miał wyjątkowo białe zęby. Cerę chorobliwą, bladą jak w zimie, włosy cienkie i przetłuszczone, ale oczy jasne, wręcz świetliste, niczym niesamowite latarnie morskie.
– Nie czyta pan gazet? – spytał. – Wszystko wymyśliłem.
– Wymyślił pan czy skopiował z książki?
– Biję się w piersi.
– A jeżeli napisał pan prawdę? Jeżeli bohater pańskich artykułów zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem?
Gibbs potrząsnął głową. Wydłużający się popiół na jego papierosie trzymał się kurczowo jak dziecko wagonika w parku rozrywki.
– Nie chcę do tego wracać.
– Popełnił pan plagiat?
– Powiedziałem już, że nie będę komentował…
– Zostanie to między nami. Jeżeli pan zmyślił tę historię, to proszę mi powiedzieć i sobie pójdę. Szkoda mi czasu na fałszywe tropy.
– Nie chcę pana urazić, ale mówi pan bez ładu i składu.
– Mówi panu coś imię i nazwisko Davis Taylor?
– Bez komentarzy.
– A Dennis Lex?
Wreszcie celny strzał. Gibbs pochwycił prawą ręką wyślizgujący mu się z ust papieros, upuścił go na chodnik i chwilę patrzył, jak skwierczy.
– Niech pan wejdzie – powiedział.
Dom był bliźniakiem, w zgodzie z nowym trendem w amerykańskim budownictwie z obowiązkowym katedralnym sufitem. Przez duże okna wpadało mnóstwo światła, rozpryskując się na wystroju rodem z niedzielnych dodatków do gazet. Jedną ze ścian zajmowała aparatura nagłaśniająca w obudowie z jasnego drewna, obok której stał stolik do kawy. Poza tym kanapa w biało-niebieskie pasy – Myron gotów był się założyć o lunch, że to otomana – oraz, do kompletu, sofa dla dwojga. Wykładzina była tak neutralna jak reszta wnętrza, w obojętnym dla oka brązowym kolorze, ale mimo czystości w pokoju panował nieład cechujący rozwodnika: tu i tam piętrzyły się niemające stałego miejsca gazety, tygodniki i książki.
Gibbs usadził Myrona na kanapie.
– Napije się pan? – spytał.
– Tak, cokolwiek.
Na stoliku do kawy leżało zdjęcie mężczyzny, otaczającego ramionami dwóch chłopców. Cała trójka szczerzyła się do kamery tak, jakby zajęli drugie miejsce w wyścigu i chcieli ukryć rozczarowanie. Zdjęcie zrobiono w jakimś ogrodzie. Za nimi majaczył marmurowy posąg kobiety z łukiem na ramieniu i strzałami. Myron wziął oprawioną w ramki fotografię i przyjrzał się jej.
– To pan? – spytał.
Gibbs uniósł głowę znad szklanki, do której wrzucał lód.
– Ten z prawej – odparł. – Stoję z ojcem i bratem.
– Co to za posąg?
– Diany Łowczyni. Słyszał pan o niej?
– To ta, która zmieniła się w Wonder Woman z kreskówki?
Gibbs zaśmiał się.
– Może być sprite? – spytał.
Myron odłożył zdjęcie.
– Oczywiście.
Gibbs napełnił szklankę i podał ją Myronowi.
– Co pan wie o Dennisie Leksie? – spytał.
– Że istnieje.
– Dlaczego wymienił pan jego nazwisko?
Myron wzruszył famionami.
– Dlaczego pan tak silnie na nie zareagował?
Gibbs wyjął następnego papierosa i zapalił.
– To pan przyszedł do mnie – powiedział.
– Owszem.
– Dlaczego?
Żaden sekret.
– Szukam niejakiego Davisa Taylora. To dawca szpiku kostnego identycznego ze szpikiem pewnego dziecka. Niestety, przepadł. Znalazłem jego adres w Connecticut, ale tam go nie ma. Pogrzebałem więc głębiej i odkryłem, że Davis Taylor zmienił nazwisko. W rzeczywistości nazywa się Dennis Lex.
– Nadal nie rozumiem, jaki to ma związek ze mną.
– Zabrzmi to trochę dziwnie. Zostawiłem Davisowi Taylorowi alias Dennisowi Leksowi wiadomość w poczcie głosowej. Oddzwonił, ale mówił bez sensu. Wciąż powtarzał słowa „siej ziarno”.
Stan Gibbs lekko zadygotał. Trwało to tylko chwilę.
– Co jeszcze powiedział? – spytał.
– W zasadzie niewiele więcej. Że powinienem siać ziarno. Pożegnać się z tym dzieckiem. Takie rzeczy.
– To pewnie nic nie znaczy. Prawdopodobnie przeczytał mój artykuł i zabawił się pańskim kosztem.
– Prawdopodobnie. Ale to nie wyjaśnia pańskiej reakcji na nazwisko Leksa.
Gibbs niedbale wzruszył ramionami.
– To słynna rodzina – odparł.
– Gdybym powiedział „Ivana Trump”, też by pan tak zareagował?
Gibbs wstał.
– Muszę to sobie przemyśleć.
– Niech pan myśli na głos.
Gibbs pokręcił głową.
– Zmyślił pan tę historię, Stan?
– Odpowiem innym razem.
– Nie zadowolę się tym. Należy mi się coś więcej. Popełnił pan plagiat?
– Jakiej odpowiedzi pan się spodziewa?
– Stan?
– Słucham?
– Nie obchodzi mnie pańska sytuacja. Nie jestem od sądzenia i donosów. Nie dbam o to, czy zmyślił pan tę historię. Zależy mi wyłącznie na znalezieniu dawcy szpiku kostnego. Kropka. Koniec historii. El fin.
Gibbsowi zaszkliły się oczy. Zaciągnął się papierosem.
– Nie – powiedział. – Nie popełniłem plagiatu. Nie widziałem tej książki na oczy.
Myron miał wrażenie, że wstrzymujący dotąd oddech pokój wreszcie wypuścił powietrze.
– A jak pan wyjaśni podobieństwa między pańskim artykułem a tą powieścią?
Gibbs otworzył usta, znieruchomiał, potrząsnął głową.
– Milczenie świadczy przeciwko panu.
– Nic nie muszę panu wyjaśniać.
– Musi pan. Próbuję uratować życie dziecku. Chyba nie jest pan aż tak zaprzątnięty własnymi kłopotami, co, Stan?
Gibbs wrócił do kuchni. Myron wstał i podążył za nim.
– Niech pan mówi. Może zdołam pomóc.
– Nie, nie pomoże pan.
– Jak pan wyjaśni te podobieństwa? Proszę mi powiedzieć. Na pewno pan o tym myślał.
– Nie muszę o tym myśleć.
– To znaczy?
Gibbs otworzył lodówkę i wyjął puszkę sprite’a.
– Sądzi pan, że wszyscy psychotycy są oryginalni?
– Nie rozumiem.
– Zadzwonił do pana ktoś i powiedział o sianiu ziarna.
– Tak.
– Są dwa wytłumaczenia, po co to zrobił. Pierwsze: jest mordercą, którego opisałem. A drugie?
Gibbs spojrzał na Myrona.
– Powtórzył to, co wyczytał w artykule – odparł Myron.
Gibbs strzelił palcami.
– Twierdzi pan, że porywacz, z którym pan rozmawiał, przeczytał tę powieść i się nią zasugerował? Że skopiował ją w życiu?
Читать дальше