– Pominął pan, że jestem świetnym tancerzem. Mogę zademonstrować.
Granitowy uśmiechnął się z wyższością.
– Wystawić panu ocenę? – spytał.
– Bardzo proszę.
– Za dużo pan żartuje. Chce pan sobie dodać pewności, ale za bardzo się pan stara. A co do subtelności, pańska opowieść o umierającym dziecku, które wymaga przeszczepu szpiku kostnego, była wzruszająca. Brakło tylko kwartetu smyczkowego.
– Nie wierzy mi pan?
– Nie.
– To po co tu przyszedłem?
Granitowy rozłożył dłonie wielkie jak anteny satelitarne.
– To właśnie chciałbym wiedzieć – odparł.
Ochroniarze stanęli za plecami Myrona, tworząc wraz z Granitowym trójkąt. Granitowy lekko skinął głową. Ochroniarz w marynarce wycelował w Myrona pistolet.
Niedobrze.
Są sposoby na rozbrojenie gościa ze spluwą, ale towarzyszy im nieodłączny szkopuł: może się to nie udać. Jeżeli się przeliczysz albo twój przeciwnik okaże się lepszy, niż sądziłeś – co należy uwzględnić, gdy wie, jak trzymać broń – możesz zarobić kulkę. To bardzo poważny minus. W tej zaś konkretnej sytuacji dochodziło dwóch przeciwników, zapewne uzbrojonych i świetnie wyszkolonych. Na nierozważny ruch w takich okolicznościach fachowcy mają jedno słowo: samobójstwo.
– Ten, kto zebrał informacje o mnie, coś pominął – powiedział.
– Co takiego?
– Moją znajomość z Winem.
Twarz Granitowego ani drgnęła.
– Mówi pan o Windsorze Hornie Lockwoodzie Trzecim? Do jego rodziny należy firma maklerska Locke-Horne. Na studiach w Duke’u dzieliliście pokój. Po przeprowadzce z poddasza na Spring Street, które dzielił pan z Jessicą Culver, zamieszkał pan w jego apartamencie w Dakocie. Łączą was bliskie więzi biznesowe i osobiste, można nawet powiedzieć: przyjaźń. O taką znajomość chodzi?
– Zgadza się.
– Wiem o tym. Wiem także o, hm… – Granitowy urwał, szukając właściwego słowa – talentach pana Lockwooda.
– A zatem wie pan również, że jeżeli tego młotka zaswędzi palec – Myron wskazał głową ochroniarza z pistoletem – umrze pan.
Tym razem, po krótkiej walce z mięśniami twarzy, Granitowy zdobył się, choć nie bez trudu, na uśmiech. W głowie Myrona rozbrzmiała piosenka Barracuda zespołu Heart.
– Ja też nie jestem pozbawiony, hm, talentów, panie Bolitar.
– Naprawdę? W takim razie za mało pan wie o, hm, talentach Wina.
– Nie będę się z panem spierał. Powiem tylko, że nie dysponuje on armią ludzi. A zatem dowiem się, dlaczego rozpytuje pan o Dennisa Leksa?
– Już powiedziałem.
– Upiera się pan przy historii o umierającym dziecku?
– Jest prawdziwa.
– Skąd pan się dowiedział o Dennisie Leksie?
– Z banku szpiku kostnego.
– Podali panu jego nazwisko?
– Ja również nie jestem pozbawiony, hm, talentów – rzekł Myron, uznawszy, że teraz jego kolej się pochwalić. Niestety, nie zabrzmiało to dobrze.
– A więc w banku szpiku kostnego dowiedział się pan, że Dennis Lex jest dawcą. To chce pan powiedzieć?
– Nic nie powiem. To ulica dwukierunkowa. Chcę informacji.
– Pomyłka. To ulica jednokierunkowa – odparł Granitowy. – Ja jestem tirem, a pan jajkiem na jego drodze.
Myron skinął głową.
– Złośliwiec. Ale jeśli nic od was nie dostanę, to wy ode mnie też nic.
Ochroniarz z pistoletem zbliżył się. Myronowi zadrżały nogi, ale nawet nie mrugnął. Można przedobrzyć z żartami, lecz nie wolno okazać strachu. Przenigdy.
– Nie oszukujmy się, obaj wiemy, że mnie za to nie zabijecie. Nie jesteście głupi.
Granitowy uśmiechnął się.
– Mogę pana obić.
– Wy nie chcecie kłopotów i ja też. Nie obchodzi mnie rodzina Leksów, jej los ani nic. Próbuję tylko ocalić życie dziecku.
Granitowy udał, że gra na skrzypcach.
– Dennis Lex pana nie zbawi – rzekł po chwili.
– Mam uwierzyć panu na słowo?
– Nie jest dawcą, którego pan szuka. Ręczę za to.
– Nie żyje?
Granitowy splótł ręce na piersi wielkiej jak stół pingpongowy.
– Jeżeli mówi pan prawdę, to albo ci z banku szpiku pana okłamali, albo się pan pomylił.
– Może też być, że to wy kłamiecie – odparł Myron. – Lub mylicie się – dodał po chwili.
– Ochroniarze odprowadzą pana do wyjścia.
– I tak mogę pójść do prasy.
– Obaj wiemy, że pan tego nie zrobi – rzekł Granitowy na odchodne. – Pan też nie jest głupi.
Bruce Taylor był w typowym przyodziewku dziennikarskim – ciuchach wykopanych chyba z dna kosza na brudną bielizną. Zasiadłszy przy barze, zaczerpnął garść darmowych precli i włożył je do ust tak łapczywie, jakby miał chęć połknąć własną ręką.
– Nienawidzę ich – powiedział do Myrona.
– Właśnie widzę.
– Jestem w barze, jak pragnę zdrowia. Muszę jeść. Ale nikt już nie podaje orzeszków. Wciskają ci, że za bardzo tuczą, albo inną bzdurę. I podsuwają zamiast nich precle. Ale nie prawdziwe precle. Tylko te gówienka. – Zademonstrował precelek Myronowi. – Co to jest?
– No, a politycy – włączył się Myron. – Na okrągło wałkują kontrolę sprzedaży broni.
– Czego się napijesz? Tylko nie rób obciachu. Nie zamawiaj tego głupiego yoo-hoo.
– Co dla ciebie?
– To samo co zawsze, kiedy stawiasz. Dwunastoletnią szkocką.
– Ja zadowolę się mineralną z cytryną.
– Sierota. – Bruce złożył zamówienie. – O co chodzi tym razem? – spytał.
– Znasz Stana Gibbsa?
– O-ho-ho!
– O-ho-ho?
– Widzę, że wdepnąłeś w straszne gówno, Myron. Dlaczego on? Co cię łączy, do jasnej ciasnej, z Gibbsem?
– Pewnie nic.
– Mhm.
– Opowiedz mi o nim.
Bruce wzruszył ramionami.
– Ambitny sukinkot, który przeholował. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
– Wszystko.
– Od czego zacząć?
– Co dokładnie zmalował?
– Kretyn popełnił plagiat. To nic niezwykłego. Ale żeby tak głupio?
– Za głupio?
– O co pytasz?
– Przyznasz, że skradzenie pomysłu z opublikowanej książki jest nie tylko nieetyczne, ale i idiotyczne.
– No i?
– Pytam, czy nie zbyt idiotyczne.
– Myślisz, że jest niewinny?
– A ty?
Bruce połknął kilka precli.
– Coś ty. Stan Gibbs jest winny jak cholera. Postąpił głupio, ale znam wielu głupszych od niego. Taki Mike Barnicle. Kradnie dowcipy z książki George’a Carlina. George’a Carlina, Jezu!
– To rzeczywiście debilne – przyznał Myron.
– Takich jak on jest więcej. Każdy zawód ma swoje brudy. Rzeczy, które chce się zamieść pod dywan. Jeśli jakiś policjant wbije podejrzanego w glebę, inni tworzą wokół niego kordon. Lekarze kryją jeden drugiego, kiedy któryś wytnie nie ten pęcherzyk żółciowy czy co tam. Prawnicy… jakbym zaczął wyciągać ich małe brudne sekrety…
– A plagiaty są grzechem dziennikarskim?
– Nie tylko plagiaty. Rzeczy wyssane z palca. Znam reporterów, którzy sami tworzą źródła informacji. Znam takich, którzy sami wymyślają dialogi. Znam takich, którzy zmyślają całe wywiady. Publikują artykuły o matkach ćpunkach i o fikcyjnych hersztach miejskich gangów. Czytałeś te artykuły? Nie zastanowiło cię, dlaczego tylu narkomanów, dla których nawet Teletubisie są za trudne, sypie celnymi spostrzeżeniami?
– Czy to częsta praktyka?
– Szczerze?
– Bardzo proszę.
– Powszechna jak epidemia. Niektórzy dziennikarze to leniuchy. Innych zżera ambicja. Są też patologiczni kłamcy. Znasz ten typ. Skłamią ci, co jedli na śniadanie, bo nic ich to nie kosztuje.
Читать дальше